Moje Najki 2025
Siadając do tegorocznego podsumowania, już piętnastego w historii Gralingradu, sam w pewnym stopniu nadal nie dowierzam sytuacji. Kończy się bardzo dziwny rok. Powiększyła mi się rodzina, co zawsze wywraca do góry nogami kalendarz i cykl dobowy, a przy tym zawodowo było naprawdę intensywnie. Powinienem więc mieć wyjątkowo mało tematów do omówienia w ramach Moich Najków. Tymczasem zmobilizowany, by każdą wolną chwilę i nadarzającą się okazję wykorzystać do maksimum, w tym roku sprawdziłem naprawdę sporo różnych gier, seriali, anime czy filmów. Dawno już nie miałem też takiej zagwozdki, jeśli chodzi o wybór tej jednej produkcji, którą uznałbym za najlepszą. Co mnie w minionych miesiącach zachwyciło, a co z różnych względów rozczarowało? Za co zapamiętam poszczególne poznane tytuły? Zapraszam na Moje Najki 2025!
Najlepsza gra mojego roku: Headhunter
Jak zauważycie z lektury całego materiału, w tym roku nie ograłem wielkich hitów, które zgarniały lub kandydowały do GOTY w różnych plebiscytach. To otworzyło furtkę na bycie tą najlepszą w moim subiektywnym rankingu grze dobrze znanej chyba każdemu posiadaczowi Dreamcasta i być może też jakiejś grupie grających na PlayStation 2. Headhunter w swoim czasie spotkał się z bardzo przyjemnym odbiorem, zbierał pozytywne recenzje, w pewnych obszarach przecierał szlaki. Dobre dwie dekady po premierze tę jakość nadal czuć i nie trzeba wcale się do niej mocno dokopywać przez przestarzałe mechaniki, brzydką oprawę czy toporne sterowanie.
Jest kilka powodów, dla których Headhunter skradł moje serce. To przede wszystkim bardzo ciekawa otoczka fabularna i angażująca historia z charakternymi postaciami, którą śledzi się z dużym zainteresowaniem. Political-fiction dające w obecnej rzeczywistości do myślenia, ale jednocześnie przynoszące nostalgiczne skojarzenia z filmami sensacyjnymi z końcówki XX wieku jest czymś niezbyt często serwowanym przez producentów i wydawców. Całość przychodzi nam poznawać w ramach bardzo smakowitej mieszanki pomysłów, dzięki której nawet przez chwilę nie nudzimy się z padem w dłoniach. W jednej chwili gnamy po mieście na motocyklu przy akompaniamencie kapitalnego motywu autorstwa Richarda Jacquesa, by później wdać się w strzelaninę na stacji benzynowej czy w dokach. Potem rozwiązujemy zagadkę jakby żywcem wyjętą z pierwszych odsłon Resident Evil (ten uroczo naciągany ciąg przyczynowo-skutkowy różnych czynności i zdarzeń!), a następnie przechodzimy do skradanki, w której sztuczna inteligencja nie jest nawet jakoś przesadnie upierdliwa.
Kawał solidnego kodu, który przyciągał mnie do poczciwej PlayStation 2 przez kilka kolejnych wieczorów, a w momencie pisania tych słów i wspominania nadal wywołuje uśmiech na twarzy.
Najlepszy główny bohater: Anthem
Jack Wade z Headhuntera mógłby kandydować do tej nagrody, bo jest charyzmatyczny i zabawny, ale kiedy poznałem Freelancera z Anthem wybór stał się oczywisty. Dawno już nie spotkałem w żadnej grze postaci, która byłaby tak dobrze napisana i tak znakomicie zagrana. Doskonale znany fanom gier Ray Chase nadał pilotowi javelina cech i charakteru, przez które nie sposób go nie polubić. Sposób, w jaki rozmawia z innymi mieszkańcami Fortu Tarsis, jak reaguje na różne sytuacje, jak podchodzi do kolejnych napotykanych zdarzeń podczas misji – wszystko to jest kapitalne. Przez pięćdziesiąt godzin spędzonych w tym roku w świecie Anthem wyczekiwałem każdego kolejnego dialogu, każdej następnej wymiany zdań z udziałem Freelancera. Zaprzyjaźniłem się z nim, odnalazłem w nim wirtualnego druha, a jednocześnie też bohatera, którego przygody chciałbym i mógłbym śledzić całymi tygodniami.
Najlepszy soundtrack: Anthem
A jeśli już jesteśmy przy Anthem, to pozwólcie też na kilka ciepłych słów pod adresem kompozytorki Sarah Schachner. W tym roku postanowiłem sobie, że zacznę trochę większą uwagę zwracać na ścieżki dźwiękowe i całą oprawę muzyczną ogrywanych produkcji, bo to aspekt, który wielu z nas umyka, wtapiając się w tło całości doświadczenia. W przypadku Anthem nie musiałem nawet jakoś mocniej nasłuchiwać, bo co chwila atakował mnie wpadający w ucho, budujący atmosferę utwór. Sarah Schachner fenomenalnie oddała ducha freelancerów i nastrój całej gry, a przy tym dopisała swoją część do kreacji świata. Nie bez przyczyny długimi godzinami wracałem do całej płyty z muzyką na Spotify, delektując się pracą pani kompozytor. Polecam dać szansę – pierwsze utwory wystarczą, żeby porwać, uwierzcie na słowo. „Legion of Dawn” wprowadzi Was w świat i nastroi, a „Valor” obudzi chęć, by jeszcze przed wyłączeniem serwerów ten ostatni raz odpalić silniki javelina.
Najwięcej tego samego: Foamstars
Otwieramy segment gier, przy których pojawia się pytanie „dlaczego?”. Rozmawiając z Tomkiem o grach serwisach na „Raporcie o grach”, wielokrotnie omawialiśmy losy różnych projektów. Chciałem mieć jakieś podparcie praktyczne, nieco lepsze rozumienie tematu, więc zaraz na początku roku sprawdziłem Foamstars, a więc jedną z produkcji, której nie udało się porwać tłumów i której wsparcie zostało całkiem szybko ucięte. Zabawa sieciowa, zabawą sieciową, ale nie mogłem też odpuścić sobie sprawdzenia, co tam może porobić samotnik. Tak odkryłem tryb kampanii, który przyniósł dwa spostrzeżenia. Z jednej strony to nijaki samouczek, w którym powtarzalność może człowieka zanudzić na śmierć. Te same fale wrogów, nacierające w ten sam sposób, a wszystko zwieńczone tym samym bossem. Po co więc poświęcałem na to więcej niż kilkanaście minut? Bo komuś w zespole projektowym chciało się napisać i dograć do tego całą masę rozmówek prowadzonych w tle, które przybliżały historie i profile dostępnych do wyboru postaci. Zaciekawiony, stawiłem czoła znużeniu mechaniką, by je poznać. Dla niektórych z nich, powiedzmy, nie było to zupełną stratą czasu.
Najbardziej nie dla dzieci: Color Guardians
W podróżach służbowych na początku roku towarzyszyła mi dzielnie PS Vita, na której wylądowała gra Color Guardians. Dlaczego? Sam nie wiem. Czasami takie proste zręcznościówki potrafią nas skusić, prawda? Dałem więc szansę strażnikom koloru, by kolejne kilka godzin spędzić z grą, która ma wyraźny problem z tożsamością. Historia i oprawa wskazują na grę dla młodszych odbiorców, ale poziom trudności i skala wyzwania niejednego dziennikarza pewnie skłoniłyby do napomknięcia o „dark souls” przy okazji recenzji. Zdecydowany, by ukończyć grę, wymordowałem się na finiszu i ostatnim bossie, ale do napisów końcowych dotarłem. Sukces, którym raczej nie zamierzam się nikomu w przyszłości chwalić.
Najzabawniejsza: Shutshimi
I dla domknięcia segmentu dziwnych wyborów jeszcze mała strzelanka Shutshimi, też sprawdzana na PS Vicie, w ramach przekopywania się przez rzadziej odwiedzane rejony biblioteki platformy. Ryba z rękami w wariacji na temat arcade’owych strzelanek i bullet-hellów, przy której parę razy dało się uśmiechnąć. Tu już jednak rzuciłem na pewnym etapie rękawice, bo nie w smak było mi kolejne powtarzanie tego samego, by wreszcie dobrać się do skóry wymagającego bossa.
Najbardziej klimatyczna: Radical Dreamers
Wróćmy do tematów przyjemniejszych. Radical Dreamers czekało sobie na właściwy czas od wielu miesięcy. Planowałem rzucić tylko okiem na grę uznawaną za inspirację i prekursora ukochanego Chrono Crossa, a tymczasem wpadłem po same uszy w przygodę, która skradła moje serce na trzy kolejne wieczory. To były idealne okoliczności. Cisza w domu, ciemność rozświetlana tylko ekranikiem Switcha, a ja ze słuchawkami na uszach próbuję wykraść Frozen Flame z posiadłości Lynxa. Czułem się naprawdę jak początkujący rabuś, który zbiera cenne lekcje w terenie od Kid i Magila. Atmosfera wykreowana przez uroczo animowane grafiki, dialogi pomiędzy trójką bohaterów i przecudowną muzykę Yasunoriego Mitsudy wprost wylewała się z ekranu i otaczała mnie z każdej strony, atakując zmysły. Nie pamiętam, kiedy ostatnio gra zachwyciła mnie tak bardzo swoim klimatem. A przy okazji Radical Dreamers przyniósł też parę niespodzianek, jak choćby motyw losowych walk, w których w iście jRPG-owym stylu mogliśmy wybrać się na tamten świat, podejmując złe decyzje lub zbyt długo zwlekając z wyborem.
Najlepsze otwarcie przygody: Jak & Daxter: The Precursor Legacy
Postanowiłem w końcu uporządkować swoją relację z serią Jak & Daxter. By to zrobić, wróciłem raz jeszcze do jedynki, z którą zaczynałem przygodę z PlayStation 2 ponad dwadzieścia lat temu. Tym razem na PS Vita, co wydawało mi się świetnym pomysłem i przy okazji spełnieniem snu z lat dzieciństwa. W praktyce przyniosło więcej złego niż dobrego, bo technicznie na handheldzie ta odsłona wcale tak przyjemna do ogrywania nie jest. Ale nie o tym chciałem. Jak & Daxter: The Precursor Legacy otrzymuje wyróżnienie za najlepsze otwarcie przygody, bo jak kiedyś uwielbiałem, tak i do teraz ubóstwiam te pierwsze poziomy. Rajska wyspa, bajeczna oprawa, kolorowa, sympatyczna stylistyka, idealny poziom trudności. Wszystko tu jest na swoim miejscu, a motyw muzyczny z Sentinel Beach tłukłem potem godzinami na loopie podczas pracy. I tylko szkoda, że dalej gra skręca tak bardzo w stronę mroczniejszych, mniej ciekawych dla oka i przyjemnych w odbiorze krain. Symbol przemiany Naughty Dog? Chyba tak.
Najbardziej zaskakująca opowieść: Slime Rancher
Ludzie grający w Slime Ranchera z reguły opowiadają o nim w kontekście hodowania żelków, krzyżowania gatunków, rozbudowywania swojego wirtualnego rancza. Początkowo myślałem, że to całe sedno i sekret gry. A potem, w trakcie przygody, okazało się, że gdzieś tam w tle opowiadana jest historia, która intryguje i motywuje do eksploracji oraz poszukiwania odpowiedzi. Wkręciłem się w odkrywanie tajemnic mojego poprzednika Hobsona w dalekim kosmosie i tego, co się z nim stało. Gra bardzo zmyślnie odsłaniała kolejne informacje, a na koniec wcale nie rozczarowała finałem, dając wreszcie wyjaśnienie. Kto by pomyślał, że znajdę w Slime Rancherze coś takiego!
Najmocniej zapadające w pamięć sceny: Syberia 2
Rok po zakończeniu pierwszej części wędrówki Kate Walker ruszyłem dalej ku Syberii, mknąć niezwykłym pociągiem jeszcze bardziej na wschód. Dwójka to więcej tego samego, w przypadku PlayStation 3 także technicznych niedoróbek, więc wyróżnienie wpada za tych kilka scen, które mocniej wryły się w pamięć. Nieprzytomny Hans wiszący na linach nad łóżkiem u szamanki wyglądał przerażająco i sprawił, że przez moment stałem wraz z Kate wryty u progu jej domostwa. Nie sposób pominąć też motywu Oscara, który w obu odsłonach dał dziesiątki powodów do nienawiści, a na koniec wywołał sporo jakże innych emocji. Samo zakończenie? Chyba było po prostu satysfakcjonującym domknięciem historii rozpoczętej w Valadilene.
Najciekawsza mechanika: Abyss Odyssey (przejmowanie ciała)
Ogranie Abyss Odyssey zainspirowało mnie do przyjrzenia się bliżej twórczości chilijskiego studia ACE Team. Jeśli nie znacie, sprawdźcie, co do tej pory upichcili, wyłamując się raz po raz ze schematów. Sama gra okazała się nieco dziwnym rogalikiem, z którego zapamiętam nieco drętwy, ale też rzeczywiście przypominający bijatyki system walki oraz specjalną umiejętność przejmowania ciała wroga. Bestiariusz w grze jest interesujący, bazuje na południowoamerykańskiej mitologii, której wcześniej zupełnie nie znałem, więc poznawanie i sterowanie różnymi monstrami było czymś podwójnie cennym – edukującym i dającym frajdę.
Najbardziej taktyczna: Patapon
Obok Jaka i Daxtera zacząłem w tym roku też na nowo Patapony, by tym razem zapoznać się z całą serią. Odkurzyłem PSP, rozgrzałem palce i podjąłem się misji poprowadzenia małego plemienia ku przeznaczeniu. Przy okazji przypomniałem sobie, jak świetnie tytuł łączy elementy zręcznościowe i taktyczne, jak ćwiczy poczucie rytmu, ale też jak wiele głębi oferuje. W porównaniu do mojego pierwszego przejścia przed dekadą, tym razem dokładniej przeanalizowałem możliwości różnych typów jednostek i dałem też kilka szans wcześniej nie sprawdzanym. Efekty tych eksperymentów przyniosły miłe zaskoczenie, a pod koniec gry sprawiły, że poczułem się dowódcą naprawdę potężnej armii.
Najdziwniejsza: DiveKick
Bijatyka, w której nie możemy się poruszać. Mówi się, że na Steamie można znaleźć każdy rodzaj gry, o jakiej tylko pomyślimy, ale na PS Vita też nie brakuje rodzynków. DiveKick takim się okazał, serwując kilkadziesiąt minut zabawy w kopanie wrogów. Stylistyka rodem z gier flashowych ożywiła wspomnienia z początków mojej przygody w sieci i z portalu Newgrounds. Samo poznawanie historyjek w tle modułu arcade przypomniało z kolei czasy Tekkena 3 i często niezbyt sensownych cutscenek w nagrodę za wykończenie Ogre’a i True Ogre’a. Ach, starość.
Najgorsza dla samotnika: WWE 2K Battlegrounds
Dawno już nie odwiedzałem świata wrestlingu, ale niestety pomysł, by zrobić to poprzez WWE 2K Battlegrounds okazał się niezbyt fortunny. Może i były tam znane z przełomu wieków legendy ringów, jak Stone Cold czy The Rock, ale sama gra okazała się płytka, nudna i nieuczciwa w trybie kampanii. Byłem gotów nawet trochę się pomęczyć dla historii opowiadanej w formie kolorowych komiksów, ale wizja powtarzania Royal Rumble – tutaj bardziej jako walki ty kontra cały tabun oponentów – skutecznie mnie od tego odwiodła. Kiedy mój meksykański wrestler wypadł z ringu, przelatując niespodziewanie przez narożnik, uznałem to za wystarczająco mocny argument do zakończenia krótkiej kariery w Battlegroundsach.
Najbardziej zmuszająca do grindu: Freedom Wars
Nie tak dawno doczekaliśmy się remastera Freedom Wars, który wrzucił na szerokie wody tytuł do tej pory wymieniany jako jeden z ciekawszych unikalnych elementów biblioteki PS Vita. Wskoczyłem do dystopijnego świata w oryginale na handheldzie. Swoją przygodę zapamiętam z dwóch względów. Pierwszym jest motyw więźnia, który musi odpracować horrendalny wyrok i który na początku nie ma prawa nawet podbiec paru metrów. Drugim będzie dający wycisk grind, który pojawia się gdzieś tak w połowie zabawy i jak to w przypadku gier „monsterhunterowych” pochłania długie godziny na tłuczeniu tych samych przeciwników w nadziei, że wypadnie surowiec potrzebny do ulepszenia ekwipunku. Nie kląłem przy kolejnych powtórzeniach, ale czuję, że kończyłem przygodę z Freedom Wars już w optymalnym czasie, na granicy zmęczenia formułą.
Najlepszy boss: Figment 2
Jedynka była ciekawą opowieścią o świetnej oprawie audiowizualnej. Druga część Figment zachwyciła mnie historią, pokazując jakże ważny problem spychania rozrywek i przyjemności poza ramy życia. Błazen, odpowiadający za całe zamieszanie i widoczny na materiałach promocyjnych gry, ma świetne kawałki, doskonale podłożone głosy i kilka sekretów do odkrycia. Świetnie sprawdza się w roli motywatora, który zachęca nas do progresu. A przy okazji starcia z nim są też bardzo przyjemnie zaprojektowanymi wyzwaniami logiczno-zręcznościowymi, przy których tupie się nóżką w rytm muzyki i kombinuje, jak tu uporać z wymagającym przeciwnikiem.
Największa rozwałka: InFamous 2
Mocne zakończenie jedynki wrzuciło ją w ubiegłym roku do mojego top 3 ukończonych gier. W momencie pisania tego podsumowania jestem gdzieś w połowie dwójki, więc kto wie, co jeszcze może mnie czekać w New Marais. Na razie InFamous 2 to dla mnie więcej tego samego, ze zmianą in minus pod względem kreacji głównego bohatera, za to z dużo większym rozmachem w potyczkach. Cole McGrath zyskuje sporo nowych, interesujących umiejętności, a że naprzeciw niego stają nie tylko ludzie, ale też obleśne stwory, często walczący również ze sobą, to na ulicach miasta dzieje się dużo. Błyskawice, energetyczne tornada, granaty, a z drugiej strony śmigłowce prujące z karabinów, psychopaci z rakietnicami i monstra z ostrzami zamiast dłoni lub robiące podkopy pod nogami. Demolka!
Najlepszy film: Challengers / Boy Kills World
Unikałem w tym roku dużych crapów, a i parę razy wyłowiłem perełkę. Niemal zupełnie wypadłem z obiegu w kwestii tego, co dzieje się w świecie kina, więc niemal każdy obejrzany film był dla mnie nowością i niespodzianką. Dwie szczególnie zapadły mi w pamięć. Najpierw opowieść o skomplikowanej relacji trojga tenisistów, która zachwyciła mnie realizacją i energetycznym, wpadającym w ucho soundtrackiem od Luki Guadagnino. „Challengers” zupełnie mnie pochłonęli. Scenami z perspektywy oczu zawodnika czy nawet piłki pokazali, że można zobrazować mecz tenisa w niezwykle ciekawy sposób. Podobnie dobrze bawiłem się przy „Boy Kills World”, który zaoferował świetną choreografię walk przygotowaną przez Dawida Szatarskiego, a dodatkowo znany motyw zemsty opakował solidną dawką humoru. Niemy główny bohater, którego myśli przedstawia nam H. Jon Benjamin znany choćby z „Archera” niejeden raz rozbawił mnie do łez.
Najlepszy serial: Senna / Heweliusz
Nadrobiłem kilka serialowych zaległości, rzucając się na szerokie spektrum opowieści. Od całkiem intrygującego konceptu z „Sense8” Wachowskich, przez nastrojowo-zagadkowe „Ekspatki” z Nicole Kidman, po nadrobione kolejne sezony „Miłość, śmierć i roboty”, „Black Mirror” czy „1670”. Przy dwóch produkcjach zachwyciłem się szczególnie. „Senna” był dla mnie niemalże serialowym odpowiednikiem uwielbianego „Rush”, oczarowując dbałością o małe detale i sposobem prezentacji wyścigów. „Heweliusz” z kolei zaskoczył realizacją i sposobem narracji, zachęcając do zgłębienia obszaru polskiej historii, który do tej pory mi umykał. Te porównania do „Czarnobyla” nie są znowu tak zupełnie na wyrost.
Najlepsza animacja: Devil May Cry
Nie jestem zatwardziałym fanem Devil May Cry. Może też dlatego tak dobrze bawiłem się przy netliksowej wersji przygód Dantego. Twórcy bardzo fajnie wykreowali postać głównego bohatera, dając mu sporo nonszalanckości, humoru i siły, z którymi go do tej pory utożsamiałem. Do tego dołożyli świetnego antagonistę, jednego z barwniejszych i ciekawszych spośród ostatnio spotkanych, któremu głosu wprost genialnie użyczył Hoon Lee. Wystarczy, że sprawdzicie jedną z pierwszych scen w Watykanie, by zrozumieć moje zachwyty. Devil May Cry to cała plejada świetnych, mocnych lub zabawnych scen, jak choćby wejście Darkcomu do budynku Królika czy partyjka Dantego w Dance Dance Revolution. Wyczekuję na drugi sezon!
Największe zaskoczenie wśród anime: Mononoke
A jeśli chodzi o anime, to był najlepszy rok odkąd tylko pamiętam. Z reguły oglądałem tylko One Piece, sporadycznie łapiąc jakieś inne, małe produkcje. W tym roku w każdym miesiącu sięgałem po coś nowego. Kandydatów do wyróżnienia znalazłem więc rekordowo wielu, ale żeby sobie nie ułatwiać życia, zmusiłem się do wybrania jednego. Wybór pada na Mononoke, a więc psychologiczny horror z wątkami detektywistycznymi, w którym bezimienny bohater poluje na tytułowe istoty. W pierwszej chwili byłem bardzo sceptyczny. Tempo wydawało się ślamazarne. Kreska i styl graficzny trudny do przełknięcia. Niewiele mówiący bohater raczej mało interesujący. Warto było wytrzymać ten pierwszy kryzys, bo potem przyszły kapitalne odcinki, przynoszące poszukiwania rozwiązań trudnych zagadek, pełne barwnych postaci i sprawiające, że bezimienny sprzedawca leków stał się kimś bardzo charyzmatycznym, mocnym i intrygującym.
Najlepsza książka: Arnold Schwarzenneger „Przydaj się”
W książkach za to wypadłem najgorzej od lat. Niestety przy dwójce maluchów i deficytach snu wszelkie próby lektury skazane są na porażkę. Kilka stron i witaj kraino snów. Po paru takich niepowodzeniach dałem sobie więc spokój, co skończyło się tak, że w ciągu dwunastu miesięcy przeczytałem garstkę pozycji, a najwięcej dała mi „Przydaj się” Arnolda Schwarzeneggera. Trochę słów motywacji i dobrych rad od człowieka, którego historia, postawa i zaangażowanie bardzo mi imponują.
Ulubione opowiadanie czytelników: Pamiętnik Gran Turismo 7
W minionym roku najczęściej czytaliście relacje z moich postępów w Gran Turismo 7, ale tuż za plecami lidera uplasowały się klasyki sprzed lat – relacje z Red Dead Redemption 2 i Grim Fandango. W czołówce najchętniej klikanych znalazły się też odcinki kariery w PES 6 i opowiadań z Syberii czy Yakuzy 4. Spory przekrój tematyczny. W 2025 roku w Gralingradzie zadebiutowało kilka dużych i mam wrażenie, że ciekawych serii. Mam cichą nadzieję, że Headhunter, Anthem czy Freedom Wars z czasem również znajdą wśród Was swoich fanów, zachęcając do wspólnego wspominania przygód i opisywanych gier.
Ulubiony audiobook widzów i słuchaczy: Need for Speed: Most Wanted
Kanał Gralingradu na YouTube działał prężnie tylko w pierwszym kwartale, kiedy jeszcze sytuacja życiowa pozwalała wysupłać trochę czasu na przygotowanie, nagranie i zmontowanie nowych materiałów. To wtedy pojawiły się dwa odcinki słuchowiska z Soul Reavera i jeden z For Honor. Algorytmy podpowiadały jednak widzom coś zupełnie innego, bo na niespodziewanego lidera, który nabił ponad dwa tysiące wyświetleń na przestrzeni trzech odcinków wyrósł Need for Speed: Most Wanted. Opowieść z gry wyścigowej najwyraźniej jest tak abstrakcyjna, że pobudza ciekawość. Dalej znalazły się gralingradowe szlagiery – Resident Evil 2 i Red Dead Redemption 2. Cieszy, że wreszcie to audiobooki są najpopularniejsze na kanale, a nie nagrane dekadę temu wideorecenzje.
Mój rok w liczbach
To był znakomity rok. Wycisnąłem, jak sądzę, maksimum z dostępnych możliwości czasowych, łącząc obowiązki z przyjemnościami, a zabawę z pasją. Może zabrakło na mojej liście szesnastu ogranych gier pozycji powszechnie uznawanych za przełomowe, ale znalazłem kilka produkcji, przy których bawiłem się świetnie długimi godzinami. Filmowo zrealizowałem plan minimum, oglądając w przeciągu roku trzynaście produkcji. Do tego znalazłem czas na minimalnie większą liczbę sezonów różnych seriali, a jeśli chodzi o anime pobiłem osobisty rekord z aż dziewięcioma obejrzanymi tytułami.
Jeśli chodzi o aspekt twórczy, tu też działo się naprawdę dużo i jestem z siebie dumny, jeśli chodzi o regularność. Wraz z Tomkiem z RaczejKonsolowo nagraliśmy ponad pięćdziesiąt godzin „Raportów o grach”, komentując najważniejsze newsy z branży od stycznia do grudnia. Zawsze z researchem, humorem i próbą spojrzenia na zagadnienia z szerokiej perspektywy. Miałem przyjemność spotkać się też przy mikrofonach z Tomkiem, Anią i Bartkiem w kilku odcinkach GameCastu, by pogadać o aktualnie ogrywanych grach. Rzućcie uchem na te materiały, jeśli lubicie podcasty i szukacie jeszcze czegoś do odsłuchiwania.
W Gralingradzie starałem się przez cały rok publikować średnio jeden wpis co cztery dni. Około osiem publikacji w miesiącu i prawie setka, gdy spojrzeć na cały rok. Do tego cztery audiobooki wrzucone na serwisy podcastowe i YouTube’a. Chciałoby się nawet więcej, ale obecnie trudne warunki i liczba zobowiązań skutecznie uniemożliwiają większą aktywność przy formatach audiowizualnych.
Plan na 2026 roku? Trzymać tę równowagę, jeśli chodzi o pracę i relaks. Nie marnować czasu, jeśli się pojawi i podobnie jak w minionych miesiącach z radością odkrywać kolejne ciekawe gry, filmy, seriale i anime. Nadal być tak solidnym partnerem do podcastów. Takie sobie przyjmuję postanowienia i tego chciałbym sobie życzyć.
Wam z kolei, drodzy czytelnicy, życzę naprawdę dobrego 2026 roku. Pełnego przyjemnych chwil, ciekawych przeżyć, dobrych wyborów. Niech gry, filmy, seriale i inne Wasze pasje sprawiają niezmiennie tyle frajdy co wcześniej.
Spotkajmy się w Gralingradzie jeszcze niejeden raz! Do przeczytania i do usłyszenia, Towarzyszki i Towarzysze! Szczęśliwego Nowego Roku i dzięki, że jesteście tutaj ze mną!












