Moje Najki 2024
Kiedy we wstępie do poprzednich Moich Najków wspominałem, że ostatni rok był pracowity i intensywny, nie zakładałem, że kolejne dwanaście miesięcy zafunduje mi jeszcze wyższe tempo życia. Pomimo to, że rozmaite obowiązki i zobowiązania znacznie zmniejszyły czas na granie, oglądanie i czytanie, zdołałem w 2024 roku zebrać trochę ciekawych wspomnień. Oto moje podsumowanie roku – zapraszam na czternaste rozdanie Moich Najków!
Moja gra roku: Final Fantasy 7 Rebirth
139 godzin na liczniku i dobre pół roku spędzone z Cloudem i spółką podczas ich pogoni za Sephirotem. Remake spełnił moje marzenie o powrocie do Midgar, Rebirth sprawił, że ożywiłem wspomnienia z lat młodości i na nowo zachwyciłem się kultową siódemką. Pomijając przytłaczający nieraz ogrom świata i możliwych do podjęcia aktywności, znalazłem tu wszystko, czego potrzebowałem i chciałem. Zacznę od zachwycającej oprawy audiowizualnej z przepięknymi motywami muzycznymi i zapierającymi dech w piersiach widokami. Wyjście na zielone Grasslands. Wizyta w Junon z charakterystycznym wielkim działem. Ujrzenie w nowoczesnej grafice wielu doskonale pamiętanych bossów. Wszystko to sprawiło mi niezwykłą radość. Rebirth to przecież też jRPG, więc dostałem angażującą mechanikę walki i eksploracji. Ileż było łamania sobie głowy nad doborem podstawowego trio spośród grona lubianych herosów o ciekawych umiejętnościach! Ostatecznie Tifa musiała ustąpić miejsca Redowi XIII u boku Clouda i Barreta. Kupił mnie siejącym spustoszenie Stardust Rayem, a potem poszło mu już z górki.
W produkcji Square Enix znalazłem też ciekawą karciankę, mnóstwo zabawnych mini-gier i sporo wyzwań sprawdzających umiejętności. Swoją przygodę zapamiętam na lata i nie mogę już doczekać się, dokąd zabiorą nas twórcy przy okazji zamknięcia trylogii. Przygotowali sobie grunt pod finał, który może nami pozamiatać i bardzo liczę, że obiorą odważną ścieżkę, by zamknąć tę opowieść. A najlepszy dowód na to, że to tytuł ze wszech miar znakomity? Nie minęło pół roku, a już potrafiłem zatęsknić do powrotu do tego świata i tych bohaterów.
Najłatwiejsza do zapomnienia: Final Horizon
Po drugiej stronie osi symbolizującej tytuły niezapomniane i te błyskawicznie wylatujące z pamięci umieszczam z kolei Final Horizon. Niepozorny tower defence z PS Vita nie był w żadnym razie crapem, ale za to produkcją zupełnie nijaką. Jak na reprezentanta takiego gatunku, marnie wywoływał emocje i nie potrafił w żadnym stopniu skapitalizować zamysłu walki z tajemniczym „rojem”. Pomysł, by poszczególne plansze były szybkimi potyczkami na kilkadziesiąt sekund więcej mu odebrał niż dodał wartości. Brak jakiejkolwiek fabuły tylko jeszcze go pogrążył, cementując miejsce w morzu gier bez wyrazu.
Najbardziej pompująca adrenalinę: Rain
Jeden z pierwszych indyków, które pojawiły się na PS Store. Rain miał pokazywać potencjał mniejszych produkcji i jednocześnie promować usługę. U mnie zapisał się we wspomnieniach z nietypowych względów. Melancholijny Paryż pogrążony w deszczu i mroku sugerowałby pozycję przede wszystkim klimatyczną – Rain z pewnością taki jest – ale dla mnie była to też gra, która przyprawiała najmocniej o szybsze bicie serca w 2024 roku. A wszystko przez motyw monstrum, które ściga naszego bezbronnego głównego bohatera, rycząc za nim złowieszczo. Ucieczki przez wąskie uliczki, korytarze i zrujnowane pomieszczenia przypominały chwile przy PSX-ie i Resident Evil 3: Nemesis. Nieustępliwy wróg wzmagał nastrój niepokoju i sprawiał, że poszukiwania szczęśliwego zakończenia dla dzieci uwięzionych w obcym świecie były tym bardziej angażujące. Długo zapamiętam momenty, kiedy musiałem przemykać za jego plecami niezauważony lub ukrywać się w szafkach, licząc, że pozostanę niedostrzeżonym.
Najbardziej klimatyczna: Syberia
Nadrabianie po latach Syberii było ciekawym, by nie napisać, że dziwnym doświadczeniem. Zremasterowana wersja na PS3 wypadała raczej kiepsko technicznie, ale za to broniła się doskonale jako przygodówka. Po kilku godzinach byłem w stanie z łatwością wskazać elementy, które sprawiły, że pokochało ją tak wiele osób i dzięki którym zapoczątkowała serię tak uwielbianą przez fanów gatunku. Świetne tempo przygody, logiczne zagadki i łamigłówki, dający satysfakcję system dialogów z podręcznym notatnikiem i listą tematów. Dzisiaj, kilka miesięcy po ograniu, wspominam Syberię przede wszystkim za nastrojowość. Za tę atmosferę podróży w poszukiwaniu prawdy o Hansie Voralbergu, ale też w poszukiwaniu siebie. Za niezwykle mocno zapadające w pamięć miejsca, jak Valadilene, Barrockstadt czy Komkolzgrad. Plan na 2025 rok zakłada ponowne spotkanie z Kate Walker i kontynuowanie z nią wyprawy na wschód. Nawet pomimo konieczności wysłuchiwania marudzeń automatona Oscara.
Najdziwniejsza: When Vikings Attack
W tym roku miałem jedyną w swoim rodzaju okazję obrzucić dziesiątki wikingów samochodami, meblami ogrodowymi, eksponatami muzealnymi i stogami siana. Wszystko to w ramach odkrywania indyków dostępnych w bibliotece PS Vity. To naprowadziło mnie na produkcję o zabawnych założeniach. When Vikings Attack stanowi przyjemną odskocznię od dużych i poważniejszych tytułów, a jej zamysł najkrócej można streścić jako rozwinięcie gry w zbijaka. Oto na kolejnych arenach spotykają się grupy kierowanych przez nas mieszkańców zaatakowanego kraju i wikingów, a ich celem jest wytłuc oponentów, trafiając ich wszystkim, co napatoczy się w ręce. Narzucałem się, nabiegałem i naunikałem sporo podczas tych trzech godzin zabawy.
Najmniej odpowiednia w tym momencie życia: Arkedo Series: 01 – JUMP!
Jump pozwolił mi zderzyć się z do bólu klasyczną pod względem założeń platformówką 2D utrzymaną w retro stylistyce. To test dla weteranów gatunku i miłośników takich wyzwań, do których w tym momencie życia z pewnością nie należę. Choć sama gra jest solidna i całkiem zabawna, to wizja powtarzania tych samych poziomów aż w końcu uda się dotrzeć do wielkiego finału zupełnie do mnie nie trafiła. Za mało czasu na granie, za dużo pozycji leży na hałdach wstydu, by teraz robić sobie bezlitosny test zręczności. Za dzieciaka i na Pegasusie pewnie bym to zrobił. Być może nawet z sukcesem. Teraz muszę odłożyć te plany na bliżej nieokreśloną przyszłość (optymistycznie).
Najlepiej zaspokajająca apetyt na więcej: The Legend of Zelda: Breath of the Wild – Champions’ Ballad
Zrobiłem sobie przerwę po trwającej wiele miesięcy przygodzie w Breath of the Wild, ale ostrzyłem sobie zęby na powrót do mojej gry 2023 roku. Champions’ Ballad nie zawiodło. Wprost przeciwnie – w perfekcyjny sposób zaspokoiło mój apetyt na więcej, serwując wymagające starcia z bossami, trochę nowych łamigłówek w świątyniach, parę wyzwań bojowych i eksploracyjnych, a także wstawek rozbudowujących tę jakże przemawiającą do mnie kreację świata. Szesnaście godzin zleciało jak z bicza strzelił, a ja ani przez moment się nie nudziłem, na nowo wskakując w buty Linka. Choć Hyrule poznałem już nawet nieźle, to odwiedzanie tych samych miejsc ani przez moment mi nie przeszkadzało, tak zajęty byłem przygotowanymi przez twórców atrakcjami.
Najbardziej mobilna: Sparkle 2
Moje doświadczenia z grami mobilnymi są raczej skromne, bo ograniczają się do wieloletniej przygody z Dokkan Battle na tablecie. Uśmiechnąłem się więc pod nosem, ogrywając pierwsze poziomy Sparkle 2 na Vicie, bo oto na swojej całkiem mocnej przenośnej konsoli od Sony ogrywałem typowego przedstawiciela gier mobilnych. Tytuł polegający na łączeniu kulek, by wyeliminować je z planszy, nim dotrą do celu. Produkcja pozytywnie zaskoczyła, bo pod płaszczykiem prostoty ukryła spore pokłady miodności. Obudowała całość przyjemną dla oka oprawą i wpadającymi w ucho motywami muzycznymi, a do tego dodała trochę atrakcji w postaci umiejętności specjalnych, które mogłem wybierać w ramach postępów w kampanii. Sparkle 2 okazało się idealnym kompanem podczas kilkunastominutowych podróży pociągiem w ramach pracy.
Najmocniejsze zakończenie: InFamous
InFamous zestarzało się nieźle, ale długo pozostawało w moich wrażeniach tytułem na 7/10. Solidną pozycją, przy której znajdziemy bez trudu spore pokłady zabawy, ale też niczym wielkim i rewolucyjnym. Nie ukrywam, że opisywany w każdych wspominkach system karma, pozwalający nam stworzyć Cole’a-superbohatera lub Cole’a-superzłoczyńcę wypada w praktyce rozczarowująco. Ale potem wszystko zmienia się wraz z zakończeniem historii. Finał opowieści rzuca nowe światło na prezentowane wydarzenia i serwuje twist fabularny, który wyrywa z kapci i oszołamia. Siedziałem przed ekranem, zbierając szczękę z podłogi jeszcze długo, kiedy na ekranie leciały napisy końcowe. Fantastycznie napisane i zagrane zakończenie, dzięki któremu InFamous odbieram teraz inaczej, a na spotkanie z kontynuacją nie mogą się doczekać.
Najbardziej relaksująca: Figment
Być może to mający nieco wolniejsze tempo grudniowy czas, a być może właśnie charakter Figmenta sprawiał, że przy tej produkcji ogrywanej na Switchu najlepiej się relaksowałem w tym roku. Znakomita oprawa z pastelowymi kolorami, estetyką rodem z malarskich dzieł i surrealistycznym obrazem umysłu, po którym podróżujemy, cieszyła oczy. Uszy delektowały się świetnie wpasowaną ścieżką dźwiękową. Do tego mechanika zabawy, w której nic nie jest zbyt skomplikowane, a jednocześnie zapewnia wystarczający poziom rozrywki, by nie znudzić się podczas podróży. Tylko unik i atak oraz ekwipunek, który nigdy nie zapełnia się więcej niż czterema przedmiotami. Małe gamingowe spa dla ciała i ducha ten Figment.
Najlepszy obejrzany film: Indiana Jones i artefakt przeznaczenia
Ledwie kilka filmów obejrzanych w tym roku mocno zawęziło listę potencjalnych kandydatów. Z tego grona najlepiej wypadł powrót po latach Indiany Jonesa, przy którym bawiłem się całkiem nieźle. Najwięksi fani awanturnika z pewnością znajdą trochę powodów do narzekań, ale dla mnie była to kolejna ekscytująca podróż u jego boku i trzymający dobre tempo film przygodowy. A ile paliwa dostała wyobraźnia, rozmyślając później o możliwych scenariuszach, gdyby samemu dostało się w ręce tytułowy artefakt!
Najsłabszy obejrzany film: Free Guy
Dużo sobie obiecywałem po Free Guyu i może to było powodem rozczarowania. Liczyłem na dobrą formę Ryana Reynoldsa i zgrabne wykorzystanie niezliczonych motywów growych, które przez cały film będę mógł wyłapywać. Może to fakt, że nigdy nie byłem przesadnie wciągnięty w żadną produkcję sieciową, a może zwyczajnie miałkość scenariusza, sprawiły jednak, że znalazłem tu zbyt mało elementów, na które ostrzyłem sobie zęby. Na napisach końcowych siedziałem więc ciągle głodny…
Najlepszy dokument: Lucky
Fan Formuły 1, który obejrzy Lucky’ego, będzie raczej zadowolony z poziomu tego dokumentu. Podróż przez historię „królowej motorsportu” w towarzystwie Berniego Ecclestone’a przynosi ogrom ciekawostek i informacji podanych w zgrabnej formie. Szczególnie polecam go osobom, które F1 zainteresowały się stosunkowo niedawno, bo liczne fragmenty z dawnych wyścigów mogą dać niesamowicie szerokie spojrzenie na to, jak długą drogę przeszły wyścigi i z czym wiązały się dla kierowców przed laty. A z osobistych wniosków – wiele można Berniemu zarzucić, ale z pewnością po takim seansie trzeba przyznać, że obrotny z niego gość.
Największa serialowa zaległość, którą nadrobiłem: Dr House
Do listy odhaczonych serialowych klasyków mogę wreszcie zaliczyć Dr. House’a. Przez kolejne sezony udało się przebrnąć sprawnie, bo to niezmiennie dobrze zrealizowany, często znakomicie zagrany serial, który potrafi zaskakiwać fabularnie i ma spore grono ciekawych bohaterów. Z czasem tylko, przy regularnym oglądaniu odcinka dziennie, zaczynała wkradać się zauważalna schematyczność. Trochę drażnił przyjęty przez twórców zamysł, że zespół House’a, choć w teorii złożony ze znakomitych specjalistów, nie radzi sobie z kolejnymi przypadkami i musi zawsze czekać na moment objawienia szefa. Warto jednak pamiętać, że House to nie stricte serial medyczny jak „Chirurdzy” czy „Ostry dyżur”. To bardziej opowieść o człowieku i jego walce z samym sobą, swoją przeszłością i definiującymi go cechami, których nie jest w stanie się wyzbyć. Wywołujący mieszane uczucia House z pewnością wpisuje się w panteon co ciekawszy postaci telewizyjnego świata.
Najbardziej testujące cierpliwość anime: One Piece
Uwielbiam One Piece’a i śledzę przygody Załogi Słomkowego Kapelusza od lat. Z krótszymi lub dłuższymi przerwami nadrabiam kolejne fragmenty tej historii. W tym roku miałem przyjemność poznać finał historii w krainie Wano, w tym rozstrzygnięcie wielkiej batalii o jej przyszłość na wyspie Onigashima. Poprzednie rozdziały opowieści powinny zacząć mnie przyzwyczajać, że ze względu na liczbę zaangażowanych postaci i wątków całość potrafi trwać bardzo długo. Tym razem jednak zaczynałem czuć już pewne znużenie, może nawet irytację przedłużającymi się potyczkami. Na szczęście Oda zadbał o to, by w takich momentach znowu przyszło zaskoczenie mocarną sceną lub niespodziewanym zwrotem akcji. Coś, co szybko przywraca wiarę w moc One Piece’a i przypomina za co uwielbiam do niego wracać. Niemniej tym razem ogólne wrażenia były chyba najsłabsze od lat. Nie przekonał mnie finał, choć rozumiem, jak ważny element dla całej opowieści zawarł. Zmęczyły mnie też trochę rozciągnięte batalie, w których często odnosiłem wrażenie, że zbliżamy się do najgorszych motywów z anime. Potężne ataki, które niby dotkliwie ranią oponenta, ale odcinek później okazuje się, że w sumie nic poważnego nie zrobiły. A jak już tak marudzę…
Najgorsza manga: Hetalia
Dawno już nie przejechałem się tak bardzo na zakupie żadnej mangowej serii jak w przypadku Hetalii. Państwa jako ludzie. Zamysł opowiedzenia historii II wojny światowej i innych wydarzeń z przeszłości z takiej perspektywy zapowiadał się na oryginalny projekt. Całość miała być przedstawiona z humorem i dużym dystansem. Nie doczytałem tylko, że w rzeczywistości Hetalia to zbiór krótkich pasków przypominających gazetowe komiksy. Na dodatek takich, w których autor sili się na marne żarty i czerpie z najgorszych stereotypów dotyczących poszczególnych nacji. Nie ma w tym rozrywki, nie ma czym nacieszyć oczu i na pewno nie ma nic, co mogłoby porwać podczas lektury. Obawiam się, że długo nie znajdę równie słabej mangi.
Najdłuższa seria książkowej przeciętności
To był bardzo przeciętny, by nie napisać słaby rok pod względem jakości przeczytanych książek. Sam jestem sobie winien, bo wybierałem zalegające na półce pozycje, które nie rokowały na hity. Niestety nie kryła się wśród nich żadna perełka. Przeczytałem przeciętne biografie, jak te Silvio Berlusconiego i Adriana Cartona de Wiarta i średnią beletrystykę w rodzaju „Bliźniąt z Piolenc” lub „Zostaw świat za sobą” , do której nie chcę i nie planuję już nigdy wracać. Próżno uznać którąkolwiek z książek za wartą polecenia.
Ulubione opowiadania czytelników Gralingradu
Odkładając na bok felietony i artykuły, od lat niezmiennie najczęściej odwiedzanym opowiadaniem jest to z Red Dead Redemption 2. W tym roku jednak mam dodatkowe powody do radości, bo swoich fanów znalazły również materiały bazujące na Grim Fandango i The Legend of Zelda: Breath of the Wild, a także pamiętniki Gran Turismo 7. Biblioteka dostępnych w Gralingradzie historii na bazie gier wciąż rośnie i mam nadzieję, że coraz więcej osób znajdzie tu coś dla siebie. A być może niektórzy z Was zapuszczą się nawet w podróż po kolejnych tekstach za umieszczonymi pod każdym wpisem rekomendacjami.
Ulubione audiobooki słuchaczy Gralingradu
Łącznie 4 300 odtworzeń zaliczyły opublikowane na YouTube materiały i jeśli patrzeć tylko na ten portal, to najpopularniejszymi audiobookami okazały się te z Need for Speed: Most Wanted, Red Dead Redemption 2 i Resident Evil 2. O ile dwa ostatnie mnie nie dziwią, bo serie mają swoich fanów i są wdzięcznymi tematami na słuchowiska, o tyle wciąż szukam źródeł sukcesu wyścigowej relacji. Może to jej unikalny charakter, wszak kto jeszcze próbował opisywać Need for Speed w formie audio?
Mój rok 2024 w liczbach
Mogę powiedzieć, że wykonałem swego rodzaju plan minimum. Ograłem w ostatnich dwunastu miesiącach dwanaście gier. Obejrzałem osiem filmów i dziewięć seriali. Do tego dorzuciłem dziesięć książek, odświeżyłem sobie One Punch Mana i nadrobiłem duży segment One Piece’a. Chciałoby się o wiele więcej, ale i tak czuję, że w tym roku bardzo dbałem o to, by maksymalnie praktycznie wykorzystywać każdy wolny kwadrans. Nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć o swoim udziale w podcastach RaczejKonsolowo Tomka „Germanosa” Niemca, gdzie u boku zacnego gospodarza, a także Bartka i Ani mogłem brać udział w nagraniach GameCastu i Raportu o grach. Nazbierało się tego coś pod trzydzieści odcinków i dobre kilkadziesiąt godzin materiału!
Tak oto wyglądał mój 2024 rok. Zaspokoiłem tylko w niewielkim stopniu swój apetyt na gry, filmy, seriale, książki, mangi i anime, ale nadrobiłem kilka znaczących zaległości i poznałem trochę wartościowych pozycji. Mam nadzieję, że w kolejnym nie zabraknie czasu i okazji, by osiągnąć przynajmniej podobne wyniki. Tymczasem dziękuję Wam za każde odwiedziny w Gralingradzie i wszystkie zostawione wiadomości oraz komentarze. Dzięki, że jesteście! Wszystkiego dobrego w 2025 roku i niech przyniesie Wam ogrom okazji do realizacji pasji!
Bardzo fajne najki i słuszna gra roku!
Dzięki! Wybór w tym roku był raczej oczywisty w moim przypadku – Rebirth nie miał specjalnej konkurencji. Co innego walka o pozostałe miejsca na podium. 🙂
U mnie trochę odmiennie. Numerem jeden (mimo wszystko) Frostpunk 2 😉
Obie części Frostpunka mam na liście do ogrania, słyszałem o nich wiele dobrego. 🙂