Recenzja Hue na PlayStation Vita
Gry logiczne często zachwycają prostotą, za którą skrywają się niezgłębione pokłady miodności. Czasami pod płaszczykiem łatwych do zrozumienia mechanik kryją się też ciekawe historie i duże emocje. Tak jest w przypadku produkcji zaprojektowanej przez studio Fiddlesticks, która wygląda niepozornie, ale po bliższym kontakcie zachwyca w wielu względach. Zapraszam na recenzję Hue na PlayStation Vita.
Czarno-biała przygoda
Pierwsze chwile z Hue potrafią być mylące. Monochromatyczny świat i startowa, portowa mieścina, w której swoją przygodę zaczyna tytułowy bohater, mają w sobie coś tajemniczego, sennego, nieodgadnionego. Trudno w tych pierwszych minutach zinterpretować, jakie wyzwania będą nas czekać i dokąd zaprowadzi nas właśnie rozpoczynająca się podróż. Można wręcz pomyśleć, że to złudny początek horroru.
Kiedy jednak postawimy już pierwsze kroki jako Hue, zaczynamy powoli odkrywać ten świat i jego wielobarwną, dosłownie, rozgrywkę. Fabuła zabiera nas na poszukiwania matki głównego bohatera, która na skutek eksperymentu z kolorami, zniknęła w tajemniczych okolicznościach, zyskując „niemożliwą barwę”. Mały i dzielny Hue musi zebrać fragmenty specjalnego pierścienia i pokonać szereg przeszkód, licząc na ponowne spotkanie z rodzicielką.
Autorzy opowiadają tę historię poprzez krótkie listy od matki do Hue odczytywane głosem Anny Acton. Taka skromna narracja doskonale wpisuje się w klimat gry, nadając przygodzie tajemniczości, w czym duża też zasługa aktorki, której głos idealnie komponuje się z przekazem.
Zabawa kolorami
Hue początkowo spełnia wszystkie kryteria ciekawej gry logicznej. Mechanika zabawy koncentruje się na idei zmiany barw na pierścieniu, poprzez wychylenia prawej gałki analoga, by w efekcie nadawać różne odcienie tłom na kolejnych poziomach. W ten sposób bohater może odsłaniać lub ukrywać różne elementy początkowo czarno-białych plansz, by torować sobie drogę naprzód. Zielony blok blokujący przejście znika, kiedy ustawić takie sam tło, a niebieski w takiej sytuacji się pojawi, by umożliwić przeskoczenie większej rozpadliny. W ten sposób gra, bazując na prostym założeniu wyjściowym, testuje uważność gracza i jego zdolność logicznego myślenia.
Z czasem jednak, kiedy liczba dostępnych kolorów na pierścieniu rośnie, na mapach zaczynają pojawiać się też ruchome elementy. Wówczas Hue zyskuje nowy wymiar – zręcznościowy, zmuszając też do wykazywania się refleksem i koordynacją ruchów. Rozpadające się skaliste podłoże, różnokolorowe głazy pędzące z wysokości, rzeźby czaszek opadające szybko w dół przy wykryciu najmniejszego ruchu. Te przeszkody gracz i kierowany przez niego mały chłopiec również muszą pokonać podczas swojej przygody.
Niejeden raz wyzwanie zbliża się do poziomu godnego trudnych platformówek. Sterowanie staje wówczas na wysokości zadania, zapewniając właściwy poziom kontroli nad bohaterem, choć muszę przyznać, że parokrotnie grze zdarzyło się źle odczytać wybraną na pierścieniu barwę. W późniejszych etapach, które są dłuższe i pozbawione punktów kontrolnych, taki błąd potrafi wywołać lekką frustrację.
Skromny wygląd, piękna dusza
Różnorodność wyzwań pozytywnie wpływa na zabawę, która nie staje się dzięki temu monotonna. Wyprawa Hue nie trwa długo. Kończy się po około 3-4 godzinach i w tym czasie utrzymuje przez cały czas wysoki poziom zainteresowania odbiorcy, dostarczając nowych wyzwań idących za odkrywanymi kolorami. Dla chętnych są jeszcze trofea do zdobycia i znajdźki do zebrania, zmyślnie pokrywane w świecie gry.
Oprawa audiowizualna Hue tworzy dobrze dopasowaną całość. Czarno-biały świat produkcji stanowi intrygujące tło przygody, choć momentami może wydawać się zbyt prosty i mało szczegółowy. Brakuje tutaj wypalających się w pamięci obrazów, miejsc zachęcających do dłuższego zatrzymania się i kontemplacji. Trudno jednak z tego powodu krytykować grafikę, która ze względu na mechanikę zabawy kolorami nie mogła być po prostu zbyt bogata w drobne detale.
Przygrywające w tle melodie skomponowane przez Alkisa Livathinosa perfekcyjnie wpisują się w nastrój opowieści. Od melancholijnych motywów z portowej mieściny, po wywołujące pewien niepokój utwory towarzyszące nam podczas eksploracji. Nie czułem się nimi zmęczony nawet podczas dłuższych sesji i licznych powtórek niektórych plansz, ale po czasie wręcz lubię do nich wrócić, by posłuchać poszczególnych melodii w oderwaniu od gry. Dzisiaj, słysząc znajome dźwięki pianina, uśmiecham się z pewnym rozrzewnieniem, wspominając zakończoną podróż.
Hue ma w sobie coś z tej magii, która porwała mnie przy Thomas Was Alone. Prosty punkt wyjściowy skrywa w obu tych produkcjach ciekawe historie i wciągające mechaniki zabawy. Z pewnością jest to produkcja indie, którą warto mieć na liście do poznania, zwłaszcza, że tak zgrabnie łączy wyzwania logiczno-zręcznościowe, a przy tym opowiada interesującą historię w tle. Na wieczory z PlayStation Vitą i kubkiem rozgrzewającej herbaty jest jak znalazł.
Sprawdź inne recenzje z Gralingradu!