Moje Najki 2023
Rok pracowity, intensywny i pędzący przed siebie. Taki był 2023, w którym starałem się umieścić różne gry, książki, seriale i filmy gdzieś pomiędzy zadaniami z długiej listy obowiązków. Wychodziło mi to różnie, ale nawet pomimo stosunkowo skromnej liczby ogranych, obejrzanych i przeczytanych pozycji i tak zdołałem zebrać wystarczająco wiele wspomnień, by złożyć całkiem znośne podsumowanie mojego roku. Zapraszam na trzynaste już rozdanie Moich Najków!
Gra roku: The Legend of Zelda: Breath of the Wild
Przygoda Linka okazała się bezkonkurencyjna. Porwała mnie na długie tygodnie w pierwszej połowie roku i zachwyciła z wielu względów. Poczułem to samo, co kilka lat temu podczas Red Dead Redemption 2. Rozległy świat zachęcający do eksploracji i wyprawa, podczas której nie żal mi było żadnej minuty spędzonej w Hyrule. Potrafiłem przez kilka wieczorów z rzędu nie posunąć się naprzód w fabule, odkrywając kolejne zakamarki mapy i stawiając czoła rozmaitym przeciwnościom. Przy tym zupełnie nie czułem, że tracę cenny czas. To było idealne połączenie relaksu i wyzwania, które wpisywało się w moje potrzeby.
Zachwyciłem się oprawą i pastelowymi kolorami, podziwiając, co może wygenerować Switch. Wczułem się w klimat nadciągającego kataklizmu i chłonąłem historię opowiadaną otaczającym mnie światem oraz krótkimi wstawkami ze wspominkami Linka. Byłem pod wrażeniem Świętych Bestii i wyczekiwałem na ich spotkanie. A na koniec poczułem coś niezwykłego, gdy ruszyłem na finałowe starcie i wsłuchałem się w nastrajający do bitwy motyw muzyczny grający w zamku Hyrule.
The Legend of Zelda: Breath of the Wild to znakomity tytuł i zdecydowanie jasny punkt w przepastnym gwiazdozbiorze sandboksów dostępnych na wszystkich sprzętach.
Największe zaskoczenie: Code: Realize – Guardian of Rebirth
Dużo się naczytałem o visual novelach, nim sam miałem okazję zagrać w pierwszą z nich. Los chciał, że padło na opowieść osadzoną w steampunkowych realiach, która miesza postaci z różnych dzieł literatury. Obawiałem się tego spotkania z romansem, w którym jako tajemnicza Cardia napotkam na swojej drodze Arsene’a Lupina, Wiktora Frankensteina czy Abrahama Van Helsinga. Tymczasem okazało się, że czekała mnie niezwykła przygoda, w której przeplatają się wątki sensacyjne, science-fiction, kryminalne, rodem z thrillera, komedii, a nawet fantastyki.
Tytuł co i rusz serwował zaskoczenia i zapewnił mi wiele godzin naprawdę dobrej zabawy. Na tyle dobrej, że pchany ciekawością przebrnąłem nawet przez indywidualne scenariusze każdej z postaci, zgłębiając też dopiero tam rozwinięte wątki romantyczne. Jedyny minus Code: Realize nie wynika z samej gry, a z okoliczności jej poznawania. Visual novele mają swoje tempo, które wyjątkowo źle współgra z graczami cierpiącymi na niedobory snu. 😉
Najbardziej nostalgiczna: Astro’s Playroom
Przepiękny prezent na rozpoczęcie przygody z PlayStation 5. Dla osoby, która dorastała z PSX-em, a później grała na PS2, PS3 i PS4, możliwość podróży przez historię konsoli Sony w towarzystwie Astro była wypełniona uśmiechami i autentyczną radością. Tona smaczków do odkrycia i odrobina staroszkolnego, platformowego wyzwania pozwalały mi odprężyć się wieczorami. Cieszę się, że zanurzyłem się w ten świat pięknych wspomnień z dzieciństwa i lat minionych.
Najlepszy utwór z gry: „Yuffie’s Theme” z Final Fantasy VII Remake: Episode INTERmission
Dodatek do Final Fantasy 7 Remake zrobił parę rzeczy dobrze, a w kilku miejscach rozczarował. Nie zamierzam jednak marudzić na tę szansę ponownego odwiedzenia Midgaru, bo to miasto niezwykłe, którego projekt uwielbiam. Jeśli jednak miałbym za coś konkretnie wyróżnić przygodę Yuffie, byłby to motyw muzyczny głównej bohaterki DLC. To on uprzyjemniał zabawę i do niego też później wracałem regularnie podczas pracy.
Najdziwniejsza drużyna bohaterów: Mario+Rabbids: Kingdom Battle – Donkey Kong Adventure
Wszyscy mówią, że przed wyruszeniem w drogę, należy zebrać drużynę. Nikt nie wspomina tylko, by odpowiednio dobrać kompanów. W dodatku do Mario+Rabbids: Kingdom Battle miałem okazję pokierować wyjątkowo specyficzną trójką herosów, bo Donkey Kongiem, zmanierowaną kórliczą wersją księżniczki Peach i staruszkiem, który ledwo chodzi, ale w boju daje radę. Ich przygoda na tropikalnej wyspie nie była może niezwykła i zapadająca szczególnie mocno w pamięć, ale zaoferowała dużo dobrej zabawy. I tyle w sumie od niej oczekiwałem.
Największy efekt wow: Gran Turismo 7
Kiedyś było łatwiej o opad szczęki. Teraz wzrosły nasze wymagania, wiele już widzieliśmy, a sam postęp wyhamował. Nie spodziewałem się, że Gran Turismo 7 może mnie jakoś zaskoczyć, bo choć to piękna gra, to mam wrażenie, że akurat wyścigi od dawna już osiągnęły poziom bliski fotorealizmowi. A jednak Polyphony się udało.
Twórcy wyczekali na dobry moment i zaatakowali mnie, gdy miałem opuszczoną gardę. Nocny wyścig na torze Mount Panorama. Pędzę mitsubishi lancerem evo trzeciej generacji po długiej prostej i wyprzedzam subaru imprezę. I wtedy ta gra świateł na tylnym zderzaku i szybie, reflektory rozświetlające mrok, sprawiają, że szczęka z impetem opada w dół. Z pokorą przyznałem wtedy, że było jednak coś, czego jeszcze w grze wyścigowej nie widziałem. Od tamtej pory wypatruję na kolejne nocne wyścigi, bo w nich GT7 lśni niczym gwiazda na niebie.
Zresztą później podobny zachwyt produkcja wywołała u mnie też z innych względów. Pierwszy raz z zaawansowaną sztuczną inteligencją Sophy sprawił, że uwierzyłem w piękną przyszłość dla fanów wirtualnych wyścigów, którzy nadal lubią tryb singleplayer.
Najbardziej przedpotopowa kampania: Jump Force
A skoro wspomniałem o grafice, to po drugiej stronie tej skali ląduje Jump Force. Do teraz zastanawiam się, jak to się stało, że gra wyglądająca tak efektownie podczas walk, w trybie kampanii prezentuje się niczym amatorski projekt przygotowany na devkitach PS3. Plejada herosów z kart mang i anime doczekała się drewnianych animacji, tragicznie napisanych dialogów i cutscenek, od których łzawiły oczy. Dawno już czegoś tak złego nie widziałem.
Najgorszy boss: Jump Force
I choć samo Jump Force zaoferowało mi sporo godzin przyjemnych starć i nieprzyjemnych doznań wizualnych, to jeszcze dostaje nagrodę specjalną w kategorii najsłabszego projektu bossa. W tym przypadku autorzy pożegnali się z godnością i rozumem przy ostatnim przeciwniku. Nie dość, że stosuje on tanie sztuczki, to jeszcze trzeba z nim walczyć, będąc pozbawionym wszystkich umiejętności specjalnych. Ktokolwiek uznał to za dobry pomysł, nie powinien móc więcej podejmować takich decyzji.
Najgorsze wprowadzenie do zabawy: Fallout 76
Od lat staram się w Moich Najkach wyróżnić jakiś tytuł za wrażenia podczas zabawy wieloosobowej. Może to kwestia tęsknoty za czasami radosnej rywalizacji na podzielonym ekranie kineskopowego telewizora, ale staram się znajdować takie momenty w ciągu roku. Tym razem było o to jakoś trudniej niż zwykle. Ale od początku.
Postapokaliptyczny świat Fallouta 76 zdawał się wyjątkowo wdzięcznym miejscem, by przeżyć w nim parę fantastycznych przygód. Niestety odbiliśmy się od niego z bratem po kilku godzinach, zmęczeni walką z interfejsem i ekwipunkiem oraz ślamazarnym tempem zabawy. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w przeciągającym się tutorialu, a gra próbuje zainteresować nas mechaniką budowy obozu i craftingiem, zamiast otaczającym nas światem i jego historią. Nie wykluczam, że może to nasza wina. Może mieliśmy złe podejście i niewłaściwe oczekiwania? Zawiedzeni F76 ruszyliśmy w końcu dalej, do zupełnie innego wymiaru…
Najbardziej pechowa przygoda: Elder Scrolls Online
… i w świecie Elder Scrolls Online odnaleźliśmy się całkiem nieźle. A to przecież wcale nie jest jakaś prostsza i prowadząca gracza za rączkę produkcja. Ogrom tego świata i liczba zadań potrafią przytłoczyć. Mimo to dźwignęliśmy ciężar i zaczęliśmy powoli pisać naszą wielką, wspólną przygodę. Nie potrwała ona jednak zbyt długo, bo o ile kłopoty ze znalezieniem terminów utrudniały utrzymanie regularności, o tyle najbardziej zniechęcił nas bug, przez który akurat mi zablokował się wykonywany przez kilkadziesiąt minut, składający się z trzech mniejszych zadań, quest. I jakoś tak później mniej było chęci, by znów się zalogować do gry.
Najlepszy moment w multiplayerze: Aliens: Fireteam Elite
Na skutek powyższych wyróżnienie w kategorii doświadczeń wieloosobowych leci o Aliens: Fireteam Elite. Tytuł mniej ambitny, nie tak rozbudowany, ale za to stawiający na staroszkolną frajdę z rozwałki. Nie jest to poziom zabawy na miarę pierwszego Remnanta, ale desperacka obrona przed nacierającymi hordami obcych zdecydowanie pompuje adrenalinę i potrafi zapisać się w pamięci. Zwłaszcza wtedy, kiedy sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli.
Najlepszy soundtrack: Hue
Początkowo ścieżka dźwiękowa indyka Hue mnie irytowała. Choć całkiem zgrabnie wpasowywała się w atmosferę i dokładała swoją cegiełkę do budowania klimatu, nie doceniałem jej. Kiedy jednak przyszło do pisania recenzji na bloga, do której w tle postanowiłem raz jeszcze puścić sobie melodie skomponowane przez Alkisa Livathinosa, coś zaskoczyło. Wracałem później do niej często, by podumać, zrelaksować się i wyciszyć. Polecam i zachęcam też do spróbowania bardzo przyjemnej gry logiczno-zręcznościowej, jaką okazało się Hue.
Najbardziej bezczelnie zaniedbana: Company of Heroes: Opposing Fronts
Obiecywałem sobie wrócić do kolejnych kampanii z Company of Heroes. To bezsprzecznie jedna z najlepszych strategii wojennych czasu rzeczywistego. Kiedy w końcu Opposing Fronts trafiło na dysk komputera, szereg okoliczności sprawił, że nigdy tak naprawdę porządnie do dodatku nie usiadłem. Przez to też nie dałem się wciągnąć prezentowanej historii. To mój błąd i coś, z czego nie jestem zbyt dumny.
Najgorszy film roku: Thor: Miłość i grom
„Thor: Ragnarok” mnie zachwycił. Ujął sposobem, w jaki tchnął nowe siły w nordyckiego boga z uniwersum Marvela. Poprzeczka zawisła wysoko, więc upadek, którego byłem świadkiem przy okazji „Miłość i grom” zabolał tym bardziej. Wiele mógłbym wybaczyć, zrzucając na karb szukania nowych rozwiązań. Nie rozumiem jednak, jak można było uznać za dobry kierunek takie zidiocenie głównego bohatera. Tandetny humor rodem z kiepskich sitcomów nie bawił, a męczył i sprawiał, że oglądało się to jak kiepską parodię poprzedniej produkcji. To było moje najgorsze filmowe doświadczenie ostatnich miesięcy. I to nawet pomimo faktu, że na liście obejrzanych zaplątało się nawet „365 dni”.
Najlepsze filmy roku: W cieniu księżyca i Kingsman: Złoty Krąg
Dwie największe niespodzianki. Pierwsza zachwyciła znakomicie stworzoną atmosferą i trzymającą w napięciu opowieścią, której kolejnych wątków nie było wcale tak łatwo się domyślić. Pogoń za seryjnym zabójcą świetnie połączyła wątki kryminału i dreszczowca z science-fiction, serwując odświeżająco dobre kino. Drugi z wymienionych tytułów ma podobne zalety – jest dobrze napisany i świetnie zagrany. „Kingsman” to dzisiaj dla mnie w pewnym sensie spadkobierca tych wszystkich uwielbianych przed laty filmów akcji i demonstracja tego, jak można robić takie produkcje w XXI wieku.
Choć w tym roku obejrzałem prawie dwa razy mniej filmów niż w poprzednim, to miałem sporo szczęścia, by trafić na wiele produkcji bardzo dobrych lub niemalże wybitnych. Obok dwóch powyższych wiele dobrego mógłbym też napisać choćby o „Le Mans 66”, „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, „The Menu” czy „Altered Carbon: Reesleved”.
Najlepsze anime: Cowboy Bebop
Po latach usiadłem i na spokojnie obejrzałem od początku do końca Cowboya Bebopa. Każde słowo pochwały i zachwytu, które słyszeliście lub przeczytaliście w kontekście tego anime, jest prawdą. Tej grupy bohaterów nie sposób nie polubić, a ich przygody, choć skalą wydają się dużo mniejsze od wyzwań, z którymi mierzą się herosi innych produkcji, ciekawią i trzymają przed ekranem.
Pomimo upływu lat całość nadal wygląda znakomicie. O fenomenalnej ścieżce dźwiękowej, która potrafi rozbudzić miłość do jazzu, napisano już wiele. Do tego scenariusz, który jak mało który inny przeplata wątki poważne i humorystyczne, te sensacyjne i wprowadzające widza w melancholijny nastrój. A pod koniec to już kolejka górska emocji, z której na zawsze zapamiętam między innymi sceny pokazane przy przygrywającym w tle „Call me Call me”.
Najbardziej zaskakujący poziomem dokument: Beckham
Nie byłem kiedyś fanem Davida Beckhama. Był dla mnie gwiazdorem, showmanem i celebrytą, a dopiero gdzieś dalej piłkarzem. Tym bardziej cieszę się, że obejrzałem dokument, który pozwolił spojrzeć na niego trochę inaczej. Może to swego rodzaju laurka dla pomocnika reprezentacji Anglii, ale pokazuje też sporo faktów i ciekawostek na temat futbolu i życia piłkarzy. Jest znakomicie zrealizowana, momentami niemal filmowa i przez większość czasu utrzymuje dobre tempo opowieści. Szkoda jedynie, że w końcówce tak pobieżnie przelatuje przez dużą część kariery Becksa, bo chciałoby się bardziej zagłębić w jego czas w Mediolanie i Paryżu.
Najdziwniejsze pożegnanie: Supernatural
Po długiej, trwającej wiele lat przygodzie dotarłem do końca „Supernaturala”. Jak każdy serial, który ma tyle sezonów i jest kręcony przez ponad dekadę, tak i przygoda Winchesterów miała swoje wzloty i upadki. Samo zakończenie było dziwne i to słowo chyba najlepiej opisuje końcowy koktajl emocji, który towarzyszył mi przy wielkim finale.
Trudno byłoby wymyślić coś lepszego czy bardziej satysfakcjonującego, a jednocześnie pozostał jakiś niedosyt i poczucie obrania prostej ścieżki przez twórców. Jakoś tak dziwnie się patrzyło na prezentowane wydarzenia, mając w pamięci mnóstwo wcześniejszych przygód i kataklizmów, z którymi przyszło się mierzyć dwóm łowcom prowadzącym „family business”.
Najlepsza książka: Poza granicą lodu
Zakup trochę przypadkowy, bo złowiłem „Poza granicą lodu” na targach książki. Leżał sobie niepozornie na półce i nic nie wskazywało, że porwie mnie na kilka dni, kiedy w końcu zabiorę się za lekturę. A tak się właśnie stało. Zgrabnie napisany thriller science-fiction, w którym nie brakuje zwrotów akcji i scen zapadających mocniej w pamięć. Historia załogi pewnego statku, która stawia czoła tajemniczej istocie zagrażającej całej planecie przypominała mi momentami „The Thing”, chwilami „Kulę”, a całościowo zaoferowała masę dobrej zabawy. Ani przez jeden rozdział nie czułem, że autorzy próbują na siłę wydłużać opowieść – od początku do końca prowadzili tę historię dobrym tempem, serwując kolejne ciekawe wątki i zaskakujące zwroty akcji.
Najgorsza książka: 2084. Koniec Świata
Co innego „2084. Koniec świata”, gdzie wymordowałem się okrutnie, czekając na zawiązanie się akcji. Kiedy w końcu autor postanowił coś zrobić z tym misternie opisywanym światem i zamieszkującymi go bohaterami, opowieść nagle się urwała. A mi została tylko frustracja i poczucie zmarnowanego czasu.
Opowiadanie roku czytelników Gralingradu: Red Dead Redemption 2
Notatnik Arthura Morgana był najczęściej czytaną opowieścią ze świata gier, którą znajdziecie w Gralingradzie. Lista dostępnych materiałów nieustannie się powiększa i mogę tylko mocno trzymać kciuki, że nowe treści również przypadną Wam do gustu tak samo jak historia z Dzikiego Zachodu. Z publikacji z ostatnich miesięcy, które zainteresowały Was najbardziej, na pierwszym miejscu znalazła się opowieść z The Legend of Zelda: Breath of the Wild, ale tuż za nią, o dziwo, opowiadanie z Jump Force.
Audiobook roku widzów Gralingradu: Resident Evil 2
Przygoda Leona S. Kennedy’ego na posterunku policji w Raccoon City niezmiennie od lat cieszy się największą popularnością spośród wszystkich dostępnych audiobooków. W tym roku na samym tylko YouTube osiągnęła wynik dwukrotnie lepszy od drugiego słuchowiska w rankingu – na bazie Red Read Redemption 2. Na kolejne miesiące ambitnie planuję poszerzyć bibliotekę dostępnych nagrań na bazie gier. W tym roku udało się to połowicznie, choć i tak jestem zadowolony z zakończenia materiałów na bazie Need for Speed: Most Wanted z 2012 roku i Final Fantasy 7 Remake.
Mój 2023 rok
Tak wyglądał mój 2023 rok pod względem gier, filmów, książek czy seriali. Wielokrotnie brakowało czasu na rozrywki, ale cieszę się, że mimo to udało się nadrobić kilka zaległości i ograć, przeczytać oraz obejrzeć parę wartościowych pozycji.
Zapamiętam też te miesiące ze względu na wiele nowych doświadczeń. Ojcostwo przynosi wciąż to nowe wyzwania, lekcje i radości. Od kilku miesięcy mam też okazję występować regularnie za mikrofonem w ramach podcastów przygotowywanych przez ekipę Raczej Konsolowo. Cieszę się, że dostałem taką szansę i jestem za to bardzo wdzięczny.
W 2024 roku życzę Wam dużo spokoju i czasu, by pogodzić obowiązki i pasje. Niech nie brakuje Wam inspiracji, weny twórczej, kreatywnych pomysłów i siły, by realizować ambitne cele i śmiałe wizje. Trzymajcie się i wszystkiego dobrego, Towarzyszki i Towarzysze!
Jak zawsze kawał dobrej lektury! Pozdrawiam i szczęśliwego Nowego Roku! 🥂🍾🎉
Dziękuję serdecznie! Wszystkiego dobrego i niech 2024 zaskakuje nas tylko pozytywnie! 🙂
Czwarty „Thor” też mnie niestety rozczarował. Co do „Poza granicą lodu”, popytam o tę książkę w bibliotece, bo bardzo mnie ciekawi. Szczęśliwego Nowego Roku!
Szkoda mi tego Thora, bo po Ragnaroku myślałem, że znaleźli na niego pomysł. Trzymam kciuki, żeby „Poza granicą lodu” też Ci się spodobało. Szczęśliwego Nowego Roku, mnóstwo weny i czasu na pasje! 🙂