Punch-Out!! #1: Bokser Little Mac
Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy Little Mac ogłosił nam wszystkim, przy rodzinnym stole, że chce zostać pięściarzem. Najmniejszy z naszej trójki braci, chuderlawy i niewysoki, chciał zostać królem wśród gigantów ringu i nowym mistrzem świata. Matka wypuściła sztućce z rąk na dźwięk tych słów, a ojciec zaniemówił i tylko uniósł pytająco swoją krzaczastą brew. Zaczęliśmy ze starszym bratem z niego żartować, robiąc użytek ze zdenerwowania, które malowało się na twarzy naszego przyszłego boksera. Wszyscy chyba jednak już wtedy wiedzieliśmy, że Mac jest akurat śmiertelnie poważny.
Treningi pod okiem Doca
I tak oto Little Mac postawił niedługo później swoje pierwsze kroki w świecie boksu. Zaczął trenować. Początkowo indywidualnie, w domu i na świeżym powietrzu, ale kiedy nabrał już nieco siły i kondycji, zapisał się do profesjonalnej szkółki. Sam nie wiem czemu, ale wybrał na swojego mentora w tym nieprzystępnym i niebezpiecznym świecie otyłego Doca. Faceta, którego zawsze już będę kojarzyć z czerwonym dresem i czekoladowymi batonami. Nie wiedziałem o nim zbyt wiele i przyznam szczerze, że nie miałem do niego zaufania. Zwyczajnie go nie wzbudzał. Nie był wysportowany, nie miał ścian uwieszonych dyplomami, medalami i pasami. Próbowałem zagadywać Maca, by pomyślał może o zmianie trenera, nawet podrzuciłem mu kilka typów, ale on był pewny swego. Po kilku tygodniach nie mogłem już odzywać się nawet słowem, bo widziałem, jak mój mały braciszek mężnieje i przemienia się w profesjonalnego pięściarza. Ten cały Doc miał jakiś dar, którego po prostu nie było na pierwszy rzut oka widać.
Minęło kilka miesięcy i Little Mac w niczym już nie przypominał mojego małego braciszka, któremu mogłem dokuczać. Był za to szybki i wytrzymały. Spokojnie potrafił dotrzymać mi tempa, biegnąc, kiedy ja jechałem na rowerze. Kiedy sparował z cieniem lub uderzał w worek, przypominał maszynę, która precyzyjnie realizuje powierzone jej zadania. Pod okiem Doca dojrzał i zacząłem dostrzegać, że naprawdę może namieszać w świecie boksu.
Debiut z Glass Joe
Jego debiut przypadł na pojedynek z Glass Joe. Francuskim pięściarzem, który z niewiadomych mi względów nadal próbuje swojego szczęścia na ringach całego świata. Do tej pory stawał do walki już sto razy i dziewięćdziesiąt dziewięć tych konfrontacji przegrał. Z takim bilansem i zniszczoną w drobny mak reputacją nie miał szans na jakikolwiek sukces. Zresztą jego umiejętności pozwalały mu na tylko na bycie chłopcem do bicia. Rozgrzewką dla nowicjuszy i wracający do dyscypliny weteranów. Little Mac nie miał najmniejszych kłopotów z Francuzem i sprawnie posłał go po raz setny na deski. TKO w drugiej rundzie.
Dobry występ ze słabym przeciwnikiem nie otwiera zbyt wielu drzwi, więc braciszka czekało jeszcze kilka podobnych przetarć, nim zostanie dostrzeżony. W swojej drugiej walce stanął naprzeciw Von Kaisera, emerytowanego niemieckiego boksera, który jeszcze sporadycznie wizytuje na ringach. Na co dzień zajmuje się szkoleniem młodych adeptów, marzących o zostaniu nowym Tysonem, Holyfieldem czy Kliczko. Przykro patrzyło się na weterana dostającego łomot od młodzika. Najsmutniejsze było jednak to, jak widocznie te wszystkie otrzymane ciosy odbiły się na jego psychice. Nerwowe tiki, dziwne gesty i fobie charakteryzowały Van Kaisera, stanowiąc tragiczne świadectwo jego ciężkich pojedynków stoczonych przed laty. Nosząc na plecach tak ciężki bagaż, nie miał szans, by zagrozić Little Macowi. TKO w drugiej rundzie.
Disco Kid wyzywana pojedynek!
Całą rodziną świętowaliśmy sukcesy najmłodszego członka familii, który mógł się pochwalić rewelacyjnym bilansem 2-0. Nie trzeba było długo czekać, by do skrzynki na listy wpadło zaproszenie na walkę numer 3. Tym razem rękawice skrzyżować chciał Disco Kid – inny młody Amerykanin, który równie dobrze się zapowiadał, ale nie wydostał się nigdy z piekiełka kameralnych gal o mniejszym znaczeniu. Obecność Little Maca, naturalnego konkurenta, stanowiła dla niego dodatkowe zagrożenie i postanowił szybko je wyeliminować. Gdzieś jednak jego opiekunowie popełnili dość poważny błąd i na walkę Disco Kid przyszedł zbyt pewny siebie. Może miał kilka ciekawych ruchów, był całkiem szybki i nawet nie najgorszy technicznie, ale lekceważąc rywala, nadział się na kilka mocnych prostych i parę haków. Gdy już stracił trochę szybkości, stał się łatwym celem do pokonania. KO w trzeciej rundzie.
W boksie rotacja jest częsta i szybka. Mistrzom potrzebny jest stały dopływ świeżych rywali do niszczenia. To właśnie młody narybek o wielkich aspiracjach i jeszcze nieokreślonych do końca umiejętnościach przyciąga widzów na trybuny. To ta nutka niepewności i chwytliwość tytułów wypełnia loże prasowe i portfele organizatorów oraz agentów. Po trzech dobrych, ale jednostronnych walkach Little Maca, ktoś wyżej zauważył, że chłopak ma potencjał i postanowił szybko poddać go ostatecznej weryfikacji. Na takich pięściarzy rzucało się wyzwania dziwne, trudne, stanowiące wszechstronny test ich talentu. W tym przypadku takim sprawdzianem miał być King Hippo.
King Hippo
Jedni nazywali go monstrum. Inni kpili z jego potwornej otyłości i wady zgryzu. Był taranem, który ze spokojem brał na siebie grad ciosów, a później rozjeżdżał wycieńczonego oponenta. Takiego rywala nie pokonasz tylko szybkością i siłą, Mac – dobrze słyszałem tę radę Doca na jednym z ostatnich sparingów.
Pojedynek był ozdobą wieczoru na pomniejszej gali na zachodnim wybrzeżu. Nadal nie był to poziom znany z telewizyjnych transmisji, ale dało się już zauważyć pewne różnice, wskazujące na większy prestiż starcia. Pamiętam ten stres, który jeszcze spotęgował się, kiedy usłyszałem ciężkie kroki King Hippo, a później zobaczyłem go na własne oczy. Był gigantyczny. Niczym potężna kula śniegu na dwóch nogach. Wielki brzuch, daję słowo, wystawał równie daleko, co sięgały ramiona tego ekscentrycznego boksera pochodzącego gdzieś z wysp Pacyfiku.
Little Mac w pierwszej rundzie zrobił szybkie rozpoznanie, choć kosztowało go to kilka przyjętych ciosów. Wiedział już jednak, gdzie leży jego szans na triumf w tej konfrontacji. Niespodziewanie tym słabym punktem Hippo okazał się jego największy atut – brzuch. Słabo chroniony, stanowił obszerny cel, na którym Mac mógł umieszczać stemple swoimi rękawicami. Przez moment sądziłem, że to się nie uda, że tłuszcz wszystko zamortyzuje, ale jednak oponent zaczął odczuwać razy. W końcu po kolejnym haku na wątrobę zachwiał się i usiadł przy linach. Ten jeden raz zdołał jeszcze jakoś wgramolić się na nogi i wrócić do walki, ale już w trzeciej rundzie, przy drugim nokaucie, mógł tylko bezradnie siłować się z grawitacją. KO!
Little Mac, jesteś jednak wielki – krzyczałem z narożnika, nie mogąc uwierzyć, czego dokonuje mój brat. Doc świętował razem z nami. W szatni po walce przypomniał jednak, że prawdziwy boks zacznie się dopiero teraz. Tam nie będzie już słabych, jednowymiarowych przeciwników. Przed nami sporo ciężkiego treningu, chłopcze – rzucił – na razie jednak poświętuj, a później trochę odpocznij. I pamiętaj, czekoladowe batony zostaw mi.
Z ciekawości spojrzałem niedługo później na ranking bokserów skategoryzowanych w top 4 klasy B. Piston Hondo, Bear Hugger, Great Tiger i sam mistrz Don Flamenco. To nie będzie łatwa przeprawa.
Punch-Out!! na Wii to kolejna odsłona zręcznościowej serii gier o boksie, która zadebiutowała w 1984 roku. Wersja na Wii przynosi unowocześnioną oprawę, ale zachowuje wszystkie elementy, które zapewniły jej popularność. Nadal jest potwornie wymagająca, a przy tym miodna i satysfakcjonująca. Zaprasza na ring prostym do opanowania systemem, ale nagradza, jeśli poświęci się czas na jego dobre oponowanie. Przy tym balansuje na krawędzi żartu, serwując wykręconych rywali, zabawne animacje i efekty ciosów. To tytuł, który warto poznać, bo zapewnia sporo rozrywki. Polecam.