Final Fantasy 7 Rebirth #18: Pukając do wrót świątyni
Staliśmy naprzeciw gigantycznej kamiennej konstrukcji. W środku lasu na dalekiej północy, której do niedawna strzegła nieprzenikniona mgła. Przed nami roztaczała się licząca nieznaną liczbę stuleci świątynia Cetry, która zdumiewała swym rozmachem. Keystone sprawił, że ujawniła się światu po całych wiekach pozostawania w ukryciu. Była bez wątpienia symbolem potęgi dawnej cywilizacji, po której nie pozostało już wiele. Ostatni potomek dawnych mieszkańców planety stał koło nas. Ani Aerith, ani ktokolwiek inny z naszej grupy, nie mógł spodziewać się tego, co zastaniemy w środku.
Gilgamesh
Przeznaczenie pchało nas dokądś, ale cel tej długiej podróży wciąż pozostawał nieznany. Wielokrotnie podczas naszej wędrówki napotkaliśmy różne przeszkody i wyzwania. Zawsze zdołaliśmy jakoś je pokonać. Ktoś lub coś przychodziło nam z pomocą, pozwalając ruszyć dalej. Tak jak teraz, kiedy Vincent i Cid, dwóch przypadkowych sojuszników, pomogło nam dotrzeć tak daleko niedługo po armii funkcjonariuszy Shinry. Jakby to wszystko było nam pisane.
Przed podróżą na północ zamknęliśmy wszystkie niedokończone sprawy. Zdobyliśmy ostatni protorelikt i w końcu poznaliśmy tożsamość dziwnego samuraja z innego świata. Gilgamesh otwarcie nazywał nas złodziejami, którzy przywłaszczyli sobie jego własność. Traktował z wyższością, jakby zupełnie ignorując wcześniejsze porażki w pojedynkach. Może mówić o szczęściu, że to my skompletowaliśmy wszystkie jego artefakty, a nie taki Corneo, który w Corel przez moment miał chrapkę odebrać je od Kida G. Mały goblin szybko przegonił kryminalistę. Nie musiał zresztą w ogóle się go obawiać, bo dysponował niemałymi umiejętnościami, które zademonstrował nam później w sparingowym starciu. We trójkę mieliśmy kłopoty, by go powalić.
Samego Gilgamesha mieliśmy przyjemność odwiedzić na jego wyspie, która wyrosła nagle z ziemi u wybrzeży wschodniego kontynentu. Krótka wymiana zdań nic nie zmieniła. Byliśmy sobie wrodzy. Nasz spór nie znalazł rozstrzygnięcia. Samuraj zażądał naprawy artefaktów, które utraciły swoją moc. By tego dokonać, musieliśmy obudzić potężną siłę, co z kolei wiązało się z pokonaniem duetów bóstw. Wyzwaniem z pewnością aktualnie poza naszym zasięgiem. To nie symulacja Chadleya, w której możemy stworzyć sprzyjające warunki potyczki.
Królowa krwi
Cieszę się, że udało się przynajmniej rozwikłać zagadkę królowej krwi, o której opowiadały przerażające wizje doświadczane przez grających w Queen’s Blood. Naprowadzony na trop przez ducha twórcy karcianki, udałem się do Nibelheim. Tam odkryłem, że to Vincent jest w posiadaniu karty wiedźmy, która rzekomo jako jedyna może zneutralizować potężną moc karty królowej. Tylko w ten sposób była jakakolwiek szansa, by powstrzymać jej triumfalny powrót na świat.
Chadley dokonał niezbędnych pomiarów i ustalił kierunek. Potężna siła ukrywała się w ruinach w Gongadze. Na miejscu czekała na mnie Regina. Mistrzyni, która w pogoni za byciem coraz lepszą, choć powinienem napisać, że w desperackiej ucieczce przed strachem porażką, dała się pochłonąć demonicznej królowej. Czekała mnie decydująca rozgrywka.
Rozgrywka, którą przegrałem z kretesem. Moja niepokonana od wielu meczów talia, w której wykorzystywałem przede wszystkim umiejętność specjalną Gi Nattaka, przenoszącego siłę zmienianej karty na dwie po bokach, nijak nie wystarczyła na tę konfrontację. Taktyka królowej opierała się na jej własnej karcie, która czerpała siłę ze wszystkich osłabianych kart na planszy. W teorii wiedźma powinna to równoważyć, ale przy próbach rewanżu odkryłem, że nijak się to nie sprawdza.
Miałem czas, dopóki kolejne zwycięstwa bawiły odrodzoną królową. Napawała się swoją wyższością i powrotem na Ziemię. Wolnością, którą za moment będzie mogła odebrać wszystkim wokół. Przyjrzałem się zebranym podczas długiej podróży kartom. Przeanalizowałem dostępne możliwości. Skoro moja przeciwniczka czerpie siłę ze słabości, to też z niej skorzystam. Zbudowałem talię wokół kart o podobnej charakterystyce.
Reszta zadziała się automatycznie. Nie sądzę, żebym był w stanie powtórzyć tamtą partię. Karty rozłożyły się tak doskonale, że moje karty wzmocniły się bardziej niż te po drugiej stronie. Tyle wystarczyło, by minimalnie wygrać. Regina zdawała się uratowana, ale tylko przez krótką chwilę. Królowa odzyskała kontrolę i postanowiła błyskawicznie uporać się z zagrożeniem. Uścisk dusił mnie i czułem, jak tracę siły. Wtedy pojawił się Vincent. Padły strzały. Niezwykle precyzyjne. Uścisk osłabł, a ja chwyciłem kartę wiedźmy i rzuciłem w stronę opętanej dziewczyny. Zderzenie przeciwnych sił znów zepchnęło demona w czeluście piekieł. Świat mógł ponownie, przynajmniej na pewien czas, odetchnąć, a ja skupić się już na głównym celem. Świątynia czekała.
Świątynia Cetry
I oto stałem teraz przed nią. Ruszyliśmy do środka i szybko natknęliśmy się na pierwsze oddziały Shinry. Obok zwykłych żołnierzy, z którymi mierzyliśmy się nieraz, Rufus zgromadził też kolejnych członków grupy SOLDIER klasy 2-C. Intensywna walka przypomniała, że musimy się mieć na baczności, bo teraz będą nam zagradzać drogę już tylko najgroźniejsi przeciwnicy. Dobrze, że Barret miał na podorędziu umiejętność Smackdown, którą w pierwszej chwili wybił wielu adwersarzy w powietrze. To ustawiło batalię pod nas. Zanim zdążyli odbudować formację bojową, dopadliśmy im z Redem do gardeł. Co czekało dalej? Nieznane bestie, strzegące skarbów Cetry oraz perfekcyjnie wyszkoleni i oddani prezydentowi funkcjonariusze. Musieliśmy być na nich gotowi.
Niepewnie kroczyliśmy przed siebie. Wchodziliśmy do innego świata. Miejsca, gdzie logika i zdrowy rozsądek musiały być trzymane na wodzy, bo bombardowane obrazami i dźwiękami zmysły mogłyby je szybko doprowadzić do szaleństwa. W każdej skale, kamieniu i rzeźbie dało się wyczuć niepokój. Aerith wspomniała o wielkiej bitwie, która rozegrała się tu przed laty. Niezliczone grono poległych naznaczyło przestrzeń, w której teraz mieliśmy się odnaleźć.
Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, a widok poruszających się po suficie żołnierzy Shinry tylko dodatkowo zdumiewał. Za moment zrozumieliśmy. W świątyni funkcjonowały specjalne mechanizmy, które potrafiły odwracać grawitację. Odszukanie właściwej ścieżki stawało się jeszcze bardziej skomplikowane.
Pnącza pokrywające podłogi mogły w każdej chwili stać się ścianą, po której zdołamy się wspiąć. Zamknięta droga mogła za moment stanąć otworem, kiedy zmienić położenie ścian. To było zupełnie nowe doznanie.
Czerwony smok
Krążąc po kolejnych skalnych blokach, zawieszonych w przestrzeni wokół dziesiątek innych, w końcu dotarliśmy do większej komnaty. Ciała żołnierzy Shinry sugerowały ostrożność. Za moment znaleźliśmy istotę odpowiedzialną za odebranie im życia. Z sufitu spojrzał na nas wielki, czerwony smok, którego łuski lśniły, a zęby wzbudzały trwogę samym rozmiarem. Ryknął i nagle zaczęliśmy unosić się w powietrzu. Zmienił grawitację, przyciągając nas do siebie. Strażnik świątyni wzywał na pojedynek.
Nie zdążyliśmy dobrze stanąć na nogach, a już zamaszyście uderzył ogonem, posyłając nas wiele metrów w tył. Za moment musieliśmy odskakiwać w popłochu, kiedy zionął w naszą stronę ogniem gorętszym niż serce wulkanu. Smok był zabójczo groźny z bliska, ale natura wyposażyła go też w śmiertelnie niebezpieczne ataki obszarowe. Dzięki nim od lat skutecznie strzegł sekretów świątyni, wywiązując się z zadania powierzonego przez kapłanów Cetry.
Wykorzystałem zmysł obserwacji, by dokonać szybkiej analizy bestii. Była wrażliwa na lód i miała kilka słabych punktów, jak głowa, skrzydła i serce. Poradziłem Barretowi i Redowi, by celowali w nie, kiedy tylko nadarzy się taka możliwość. Jedynie tak mogliśmy utrzymać kontrolę nad starciem. Nie pozwoliliśmy mu rozwinąć skrzydeł – dosłownie i w przenośni. Kiedy tylko próbował wzbić się w powietrze, skupialiśmy ataki na jednym z błoniastych skrzydeł i błyskawicznie sprowadzaliśmy go na ląd. Kiedy uciekał na większy dystans, korzystałem z lodowej materii, by posłać palącą mu skórę Blizzarę.
W pewnej chwili poczuliśmy, że zbliża się koniec bitwy. Smok szykował ostatni, desperacki atak. Skrzydła potężnie uderzyły powietrze, a wzniecony pył zamglił nam oczy. Barret ostrzelał bestie z dystansu, a Aerith posłała kilka magicznych pocisków, które skutecznie osłabiły ją i uniemożliwiły lot. Podniosła łeb i dostrzegła, że pędzę na nią z wyciągniętym mieczem. W ostatniej chwili uchyliłem się przed zamaszystym ciosem ogonem, którym chciała się ochronić. Wtedy usłyszałem głos Tify, która po wyskoku leciała w moją stronę. Podstawiłem poziomo ostrze, pozwalając jej wybić się w stronę monstrum. Potężnym kopniakiem w czubek głowy pozbawiła smoka przytomności, dusząc w zarodku płomienie, które miały nas spopielić.
Wśród przyjaciół zapanowała radość, ale nie było czasu na świętowanie. Do celu pozostawała daleka droga.
Final Fantasy 7 Rebirth to druga odsłona projektu będącego remake’iem kultowej produkcji jRPG Final Fantasy 7. Gra przynosi nie tylko unowocześnią oprawę audiowizualną i rozbudowę systemu, ale również nowe spojrzenie na znaną historię. Jak wygląda podróż przed świat Rebirth? Co czeka Clouda i jego kompanów? Przeżyj przygodę jeszcze raz w formie opowiadania na bazie wrażeń z gry!
Podoba Ci się to opowiadanie? Nie przegap innych materiałów z Gralingradu, w których podróżuję przez produkcje stare i nowe. Obserwuj profile bloga na Facebooku, Twitterze, Instagramie i YouTube. Możesz również wspomóc stronę na Patronite, a jeśli doceniasz moje starania w takiej formie gier relacjonowania – postaw mi kawę, która pozwoli mi kontynuować wędrówkę przez świat Final Fantasy 7 Rebirth! Dzięki z góry!
<— Poprzedni odcinek opowiadania z Final Fantasy 7 Rebirth
Następny odcinek bloga z Final Fantasy 7 Rebirth —>