Call of Duty 2: Big Red One #2: Operacja Husky
10 lipca 1943 roku rozpoczęła się operacja Husky, a my wylądowaliśmy na brzegu Sycylii z konkretnym zadaniem przejęcia kontroli nad nabrzeżem. Dzisiaj każdy, wracając do wojny, wspomina przeważnie inwazję na Normandię w ramach operacji Overlord. Tymczasem ten atak sił alianckich był równie spektakularny.
Inwazja na miasteczko Gela
Rozcinające piasek serie z karabinów. Wystrzały broni rozświetlające wąskie otwory w bunkrach. Takie sceny zostają z człowiekiem po misji na dużo dłużej, niż by w rzeczywistości chciał. Doskonale pamiętam szalony bieg od odsłony do osłony, w którym jedyne, co widziałem, to plecy kompana z oddziału przed sobą. Nie zapomnę także momentu, w którym wziąłem do ręki bazookę, by rozwalić w drobny mak rozciągnięty przed nami drut kolczasty. To był pierwszy raz, gdy trzymałem w dłoniach coś o tak destrukcyjnej sile. Wystarczył niewielki ruch palca na spuście, by w ułamku sekundy zniszczyć coś, co wcześniej było budowane często godzinami.
Włosi bronili się twardo i korzystali z każdej okazji, by załatwić kilku naszych. Uwielbiali kryć się w tych swoich bunkrach i ładować całe magazynki z karabinów beretta w każdą sylwetkę, która pojawiła się w drzwiach przed nimi. Nie była to honorowa walka, ale na tym etapie wojny każdy chciał po prostu przetrwać. Dowódcy na szczęście szybko zrozumieli taktykę wroga i wydali rozkaz częstszego używania granatów. Posyłaliśmy je więc przodem. Bez wątpienia ocaliło to przynajmniej kilkadziesiąt istnień.
Wkrótce dotarliśmy do samej Geli, która pewnie w czasach pokoju zachwyca urokliwością. Teraz była jednak niczym wielka trumna, w której miały pomieścić się tysiące Amerykanów, Brytyjczyków, Kanadyjczyków i oczywiście Włochów. Nie wspominam zbyt ciepło tamtych walk. Noc ograniczała widoczność, w zrujnowanych domach było pełno miejsc, z których sprytny strzelec mógł zacząć nas ostrzeliwać. Miejscowi znali też rozliczne zakamarki i wiedzieli jak się sprawnie poruszać po tym terenie. Zajmowali więc miejsca wyżej, by mieć dobry przegląd sytuacji i obsypywać nas granatami. Długo jeszcze po nocach śnić się mi będzie ten metaliczny dźwięk, kiedy szyszki odbijają się od bruku. Najważniejsze, że przetrwaliśmy.
Piano Lupo
Plan na kolejne godziny wyglądał klarownie. Mieliśmy wzmocnić chłopaków z powietrznodesantowej, którzy natrafili na spory opór ze strony broniących wyspy Włochów i Niemców. Szybko jednak trzeba było go modyfikować, bo nasze pozycje stały się celem Junkersów, których piloci zamierzali bombami zniszczyć całe nasze zaplecze techniczne, z artylerią, zapasami paliwa i amunicji oraz pojazdami transportowymi. Wsiadłem na pakę półciężarówki i prułem w niebo, ile tylko wystarczyło mi sił. Spust odpuszczałem tylko na moment, by zorientować się, skąd dochodzi dźwięk syren, który oznaczał, że pilot rozpoczynał lot nurkowy w naszym kierunku.
Parę razy miałem więcej szczęścia niż rozumu, bo samolot rozpłatał się od pocisków tuż nad moją głową lub gruchnął w ziemię ledwie parę metrów od ciężarówki. Straciliśmy tylko jedno z trzech dział i niewiele zapasów, a to było najważniejsze w tym wszystkim.
Później odgryzłem się i wziąłem udział w naszej kontrofensywie. Namierzyłem lornetką pozycje poszczególnych pojazdów z konwoju, kiedy ten stał akurat unieruchomiony przez wrak na moście, a później tylko patrzyłem, jak nasze chłopaki z bombowców zamieniają je w płonące kupy metalu. Na moich oczach ginęli ludzie, ale wtedy o tym nie myślałem. Satysfakcję sprawiał mi fakt, że wróg, który zabijał naszych, przestawał im już zagrażać.
Na Sycylii takich atrakcji nie brakowało. Potrafiłem w ciągu kilku godzin obsługiwać działo przeciwlotnicze, ostrzeliwać się z Włochami z thompsona czy przejętej bredy, a później wziąć w ręce springfielda i spróbować swoich sił jako strzelec wyborowy osłaniający sanitariusza. Wszędzie może chodziło tylko o celowanie i naciskanie spustu, ale jednak zestaw potrzebnych umiejętności dodatkowych był trochę różny.
Dywizja Hermana Goringa
Posuwaliśmy się naprzód, a renoma naszych żołnierzy rosła z każdą kolejną wygraną potyczką i oswobodzonym miastem. A skoro ma się pod ręką takich „niezwyciężonych”, to trzeba ich rzucić do pierwszej linii, prawda? W dowództwie tak właśnie pomyśleli i tym sposobem sierżant Hawkins i cała nasza banda znaleźliśmy się twarzą w twarz z zabójczą dywizją pancerną Hermana Goringa. Znowu piechota miała zatrzymać czołgi. Tym razem na szczęście po naszej stronie było jeszcze trochę przejętych od Włochów bunkrów.
Sytuacja daleka była jednak od korzystnej. Szanse na zwycięstwo były mizerne i pomóc nam mogło tylko lotnictwo, ale jemu potrzebne były z kolei współrzędne wrogich jednostek. Nasz radiowiec udał się więc z sierżantem na najwyższy poziom konstrukcji, by doprowadzić radio do stanu używalności i złapać łączność. My w tym czasie próbowaliśmy utrzymać pozycję, zasypując nacierających Niemców ołowiem i pociskami przeciwpancernymi. Nigdy wcześniej i później nie wystrzeliłem tyle razy z bazooki w tak krótkim odstępie czasu.
Nacierające panzery
Panzery jednak mnożyły się w oczach. Na każdy potrzebowałem dwóch lub nawet trzech trafień, a jak tylko któryś stawał w płomieniach, w okolicy pojawiały się dwa nowe. Szkopy nie przejmowały się sprzętem. Miały wyznaczony cel i zamierzały za wszelką cenę go zrealizować. W końcu dotarły do mnie krzyki Hawkinsa, który ściągał mnie na górę. Wbiegłem po schodach i zobaczyłem radiowca skulonego w rogu ze słuchawką przy uchu. Sierżant polecił brać w łapy lornetkę i podać koordynaty dla lotnictwa. Na zachodzie namierzyłem trzy czołgi, przed nami kolejną czwórkę, a po prawej trzy ustawiające się już pancerzem w naszą stronę. Zostały sekundy, a obrócą ten cały pas bunkrów w ruinę! – krzyknąłem do dowódcy moment po podaniu koordynatów.
Nie zareagował. Wiedział, że nic już nie jest w naszych rękach. Na dole chłopaki bronili się przed nacierającą piechotą. Na niebie nic nie było widać. Wszystko trzęsło się od wybuchów. Za moment na linii przed nami pojawiły się jasne punkty. Pierwsze i kolejne eksplozje wstrząsnęły okolicą. Bomby dosięgnęły celu. Zostaliśmy uratowani.
Call of Duty 2: Big Red One to przygotowana przez studio Treyrach i wydana na konsolach w 2005 roku opowieść o wojennych perypetiach Wielkiej Czerwonej Jedynki. Wraz z bohaterami gry trafiamy do północnej Afryki, na Sycylię i wreszcie do Europy Zachodniej, by walczyć z żołnierzami państw Osi. Ich historię, połączoną z moimi odczuciami z gry, przeczytacie w ramach opowiadania na łamach Gralingradu.
Nie chcesz przegapić następnego odcinka? Obserwuj profile bloga na Facebooku, Twitterze, Instagramie i YouTube. Możesz również wspomóc stronę na Patronite.