Red Dead Redemption 2 #11: Krew na ulicach Valentine
Nie pomyliłem się. Kłopoty znalazły nas i w końcu przepędziły z lasu koło Valentine. Tyle było z planu spokojnego zbierania gotówki i planowania kolejnych kroków. Ale może dobrze się stało, bo jakoś nie widziałem w tych okolicach zbyt wielu szans na dobry zarobek.
Odnalezieni
Tym razem to nie Micah lub Sean, nasi etatowi spece od problemów, zmusili nas do błyskawicznej ucieczki. Wszystko zaczęło się dość niespodziewanie. W Valentine szykowano targ zwierząt gospodarskich, na którym też mogliśmy trochę zarobić z ukradzionych wcześniej owiec. Sprawy mieli doglądnąć Strauss i Marston, podczas gdy ja z Dutchem utnę sobie spokojną pogawędkę w salonie przy szklaneczce whisky. Spokojne popołudnie zmącił niespodziewany gość, sam Leviticus Cornwall we własnej osobie.
Miał dość bycia okradanym i przyjechał ze swoją świtą rozmówić się z van der Linde’em. Sytuacja ułożyła się dla niego o tyle korzystnie, że szybko zyskał dwóch zakładników w osobach Marstona i Straussa. Opracowaliśmy z Dutchem błyskawicznie plan działania. Niespecjalnie wyszukany. On miał ich zagadać, ja wyczekać na dobry moment i wystrzelać jak kaczki.
Nie zdążyliśmy tylko przemyśleć kolejnych kroków. Załatwiłem napastników, którzy trzymali na muszce Johna i Leopolda, ale za moment wywiązała się otwarta bitwa. Ukryci za wozem musieliśmy przebijać się przez całe Valentine, do czekających po drugiej stronie koni. Pech chciał, że do walki włączyli się też zachęceni nagrodą od Cornwalla rewolwerowcy z miasteczka, a także liczący najwyraźniej na nagrodę szeryf.
Gradobicie kul w Valentine
Strauss szybko oberwał. Niegroźnie, ale że rzadko kiedy ma okazję wziąć udział w strzelaninie, to jedno draśnięcie wystarczyło, żeby spanikował. Zostaliśmy we trzech, z Leopoldem leżącym na wozie i wydzierającym się w niebogłosy. Jakimś cudem dotarliśmy do koni. Trzej kompani ruszyli przodem, a ja zostałem lekko z tyłu, by pozbyć się pościgu. Dobrze, że Tenessee Walker nie boi się kul i dzielnie znosi przelatujące koło głowy pociski oraz wystrzały broni tuż nad uchem. Gdy ostatni z ludzi Cornwalla padł, zrobiło się nagle bardzo cicho.
W drodze do obozu rzuciłem okiem na stan amunicji. Rewolwery opróżniłem niemal do końca. Przed pościgiem broniłem się już mauserem i strzelbą. Dobrze, że naboi wystarczyło, by przebić się do zapasów w jukach. Valentine mamy z głowy na dobre kilka tygodni.
Dutch szybko zorganizował obozowiczów, którzy jeszcze przed zmrokiem spakowali na wozy wszystko, co niezbędne. Nie było czasu na odpoczynek, więc ruszyliśmy z Charlesem sprawdzić nowe miejsce. Zrobiło się już ciemno, więc przynajmniej przez kilka godzin stawaliśmy się trudniejsi do zidentyfikowania.
Obóz z przypadku
Okazało się, że pierwotny plan zakładał przenosiny na dość otwarty teren nieopodal wyschniętego rozlewiska. Nie dość, że obszar trudny do obrony przed ewentualnym atakiem, to jeszcze niegościnny, bo w każdej chwili mogła nas zalać przybierająca po ulewnym deszczu woda. Zniechęcały też te leżące w błocie zwłoki mężczyzny w niebieskim płaszczu. Kilkanaście metrów dalej paliły się światła. Znaleźliśmy maleńki obóz z jednym wozem i dwoma namiotami. Wydawał się pusty, ale nic nie wskazywało, żeby był opuszczany w pośpiechu.
Tropicielski zmysł Charlesa go nie zawiódł i odkrył ukrywającą się za prowizoryczną osłoną z desek niemiecką rodzinę. Kobieta wymierzyła w nas strzelbę trzęsącymi rękami. Z oczu dało się wyczytać desperację. Z uniesionymi rękami próbowaliśmy coś jej wytłumaczyć po angielsku. Szczęśliwie jedna z córek znała choć trochę normalny język i pomogła się porozumieć. Okazało się, że ich ojciec został uprowadzony.
Nie moja sprawa. Taki już jest Dziki Zachód. Charles jednak nawet przez moment się nie wahał. Wskoczył na konia i ruszył na poszukiwania. Nie mogłem go tak zostawić i w ten sposób również wziąłem udział w akcji ratunkowej. Zaczął padać deszcz, zacierając ślady zostawiane przez konie porywaczy. Upór Charlesa zrobił jednak swoje i zaprowadził nas daleko na południe, aż nad brzeg jeziora, gdzie obóz rozbiła mała grupa bandytów. Mieliśmy przewagę, bo atakowaliśmy z zaskoczenia.
Szybko i sprawnie uporaliśmy się z zaskoczonymi zbirami. Tym sposobem upiekliśmy trzy pieczenie na jednym ogniu. Znaleźliśmy świetny punkt na obóz, pomogliśmy potrzebującym, a przy okazji ja zarobiłem ciężką sztabkę złota. Okazało się bowiem, że uprowadzony mężczyzna jest powiązany z rodziną trudniącą się wydobyciem cennego kruszcu i w podzięce wręczył mi największy łup, jaki zdobyłem w ostatnich miesiącach. Może to znak, że karta zaczęła się odwracać?
Red Dead Redemption 2 to utrzymany w klimatach Dzikiego Zachodu sandbox, w którym poznajemy losy gangu Dutcha van der Linde’a. Swoje wrażenia z przygody spisuję w formie notatnika głównego bohatera, Arthura Morgana. Jeśli podoba Ci się ten fanfic, odwiedzaj Gralingrad regularnie, a nie przegapisz kolejnych odcinków. Obserwuj profile bloga na
Facebooku, Twitterze, Instagramie i YouTube. Możesz również wspomóc stronę na Patronite.