Punch-Out!! #2: Don Flamenco i inni
Little Mac był dobry. Z perspektywy laika, który ogląda jedynie transmisje co ciekawszych walk bokserskich, miał wszystkie cechy potrzebne wojownikowi ringu. Dlatego potrzebował kogoś takiego jak Doc. Trenera, który widział już niejedno i potrafił ocenić, czy ktoś ma umiejętności do rywalizowania na określonym poziomie.
Maca czekały więc intensywne tygodnie. Spędzał godziny na siłowni, pokonywał dziesiątki kilometrów, biegając za jadącym na rowerze trenerem i sparował. Każdego tygodnia wyprowadzał tysiące ciosów. Szkolił się też w unikach, by jeszcze szybciej schodzić z drogi lecących w jego stronę rękawic oraz błyskawicznie wracać do postawy umożliwiającej kontratak. To wszystko było mu potrzebne, by móc stawić czoła przeciwnikom rywalizującym o pas w klasie B.
Piston Hondo na start
Różnica była niebotyczna. Już pierwsza walka Little Maca po awansie wyglądała zupełnie inaczej. Dużo większa arena, lepiej wyposażone szatnie, robiące wrażenie trybuny, które zdawały się ciągnąć dziesiątkami rzędów ku górze. A naprzeciw naszego czempiona profesjonalista w każdym calu, Piston Hondo. Japończycy zawsze kojarzyli się mi z poważnym podejściem do tematu i zaangażowaniem w to, co robią. On tylko to potwierdzał. Rozbudowana muskulatura, w której każda część ciała wydawała się odpowiednio przygotowana na nadchodzące trudy pojedynku. Dopracowana w tysiącach powtórzeń technika poruszania się, bronienia i atakowania. Skoro ktoś taki jest tak nisko w rankingu, to kim są ci wszyscy mistrzowie i wyżej notowani pretendenci do tytułów?!
Piston Hondo nie miał wielu wad. Z mojego laickiego punktu widzenia był pięściarzem kompletnym. W tym sporcie o zwycięstwach decydują często niuanse. Detale, których nie wypracujesz na wielogodzinnych treningach. Tu różnice robi talent. Little Mac go miał, Piston starał się cały czas obudzić. To była zacięta bitwa, w której Japończyk wielokrotnie zadał celne ciosy. Sam jednak również nie uniknął trafień. W drugiej rundzie obaj mieli już po liczeniu na swoim koncie. Wtedy jednak talent Maca zrobił swoje – szybciej odnalazł otwartą furtkę i przełamał mechanizmy obrony rywala. Przewaga rosła i rosła, ku rozpaczy Hondo. W trzeciej rundzie na deskach wylądował trzykrotnie, co oznaczało koniec pojedynku.
Sekret Bear Huggera
Następny, według rankingu klasy B, miał być Bear Hugger. Z ciekawości wrzuciłem hasło w wyszukiwarce i zdębiałem. Jakim sposobem ten grubaśny Kanadyjczyk, który nie dysponuje nawet odpowiednim sprzętem, a swój organizm nieustannie zalewa syropem klonowym może być tak wysoko w klasyfikacji? Zapytałem o to później Little Maca, który nie potrafił mi odpowiedzieć. Obaj zagadnęliśmy więc o to Doca podczas kolejnego treningu na siłowni. Ech, chłopaki, a od kiedy to ocenia się książkę po okładce? – odparł nieco rozczarowany. Bear Hugger to nie jest przydomek, który wymyśla się samemu w szatni lub na konferencji prasowej. Dostaje się taki po kilku walkach – dokończył myśl, zasiewając w nas nutkę niepokoju.
Dziwiłem się, że na tym poziomie federacja WVBA dopuszcza występy zawodników w jeansowych spodniach na szelkach. Sądziłem, że to możliwe tylko na niższych poziomach turniejowych. Miałem nadzieję, że Little Mac gładko rozprawi się z tym dziwakiem, ale cały czas obawiałem się też, że może on coś ukrywać. Słowa Doca szumiały mi w pamięci, raz po raz o sobie przypominając. Zresztą, jego twarz w narożniku wskazywała, że jest skoncentrowany i również zestresowany.
Początkowo Little Mac punktował Beara celnymi prostymi i sporadycznie napoczynał go hakiem. Miał przewagę w ringu i nim skończyła się pierwsza runda, osiłek z Kanady leżał pierwszy raz na deskach. Wstał jednak na trzy, otarł przedramieniem usta i uśmiechnął się szeroko. Wyraźnie było widać, że coś kombinuje. Za moment stało się jasne, że dopiero zaczynał walczyć na poważnie. Odskoczył nagle od Little Maca, rozłożył szeroko ręce, a potem doskoczył, obie błyskawicznie zamykając. Potężna siła ataku z obu stron oszołomiła braciszka, który nie mógł obronić się przed kolejnymi ciosami. Tym razem to on wylądował na deskach. Krzyczeliśmy co sił w płucach, motywując go do podniesienia się i w końcu, na siedem, stanął na nogi na środku ringu. Runda zakończyła się niedługo później. Doc kazał uważać na uścisk Beara, który niejednego pozbawił już przytomności.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Mac spróbował uchylić się, ale zasięg tych potężnych rąk był zbyt duży i cios znów dotarł do celu. KO. Pierwsze w karierze mojego brata. Wszyscy przeżyliśmy to naprawdę mocno. Najmniej Doc, który poklepał adepta po ramieniu i powiedział, że jak tylko postawi się na nogi, dojdzie do rewanżu. Chyba mu tak nie odpuścimy, co Mac? – zapytał zawadiacko.
Parę tygodni później Little Mac, już odpowiednio przygotowany, nie dał się drugi raz zaskoczyć. Okazało się, że Bear Hugger ma tylko jedną zagrywkę i szybko przestaje być groźny, kiedy umiesz się przed nią obronić. To tłumaczy, dlaczego nie wspiął się nigdy wyżej w rankingu. KO w trzeciej rundzie.
Iluzje Great Tigera
Pochodzący z Indii Great Tiger, kolejny przeciwnik na drodze ku laurom Little Maca, był ubóstwiany w swojej ojczyźnie. Odpowiednio zadbał o wizerunek, szczycił się swoją kulturą i językiem, co tylko zwiększało jego uwielbienie w narodzie. Jakim sposobem jednak dotarł całkiem wysoko w rankingu klasy B? Na to pytanie odpowiedź poznałem podczas jego pojedynku z Makiem, kiedy okazało się, że ten tygrys ma nie tylko silne łapy, ale również umie bawić się iluzją. Dam sobie rękę odciąć, że momentami rozdzielał się jakby na dwie postacie, atakując hakami jednocześnie z lewej i z prawej. Tym razem jednak braciszek był na to przygotowany. Najwyraźniej potrafił dostrzec tę minimalną różnicę pomiędzy projekcją i prawdziwym rywalem, by uniknąć ataku, a później celnie skontrować. Great Tiger był z każdą upływającą minutą coraz bardziej zaskoczony.
W gruncie rzeczy nawiązywał walkę tylko dzięki szybkości swoich podbródkowych, którymi atakował co pewien czas. Kosztowały one jednak dużo energii i wkrótce sam zaczął z tego powodu cierpieć. Mały Mac ujarzmił Tygrysa, wytrzymując z nim na długim dystansie pojedynku. Sił rywalowi zabrakło ostatecznie w trzeciej rundzie. KO.
Korrida z Don Flamenco
Federacja już cię dostrzegła, ale media nadal skazują cię na pożarcie – Doc oznajmił na jednym z treningów – musisz ciężko pracować, bo każda kolejna przeszkoda będzie trudniejsza do pokonania. Okazało się, że tym strażnikiem wejścia do klasy A jest Hiszpan Don Flamenco, bożyszcze kobiet i torreador ringów. Zawsze występujący na początkach i końcach pojedynków z obowiązkową różą w rękawicy.
Jakie ma sztuczki? Co sprawia, że przewodzi tej przedziwnej stawce z klasy B? Zachodziłem w głowę, próbując znaleźć coś, co pomogłoby Macowi. Nijak nie mogłem jednak trafić na żaden przewidywalny element lub tajną broń do rozszyfrowania.
Na ringu okazało się dlaczego. Flamenco był po prostu wszechstronny i bardziej podobny do Pistona Hondo niż dwóch kolejnych rywali ze swojej klasy. Stosował wiele różnych ataków, wyprowadzając mniej sprytnych przeciwników w pole i miażdżąc ich trafnymi uderzeniami. Był pewny siebie, nawet nieco zadufany, ale nie pozwalał sobie na narażające go na bolesną lekcję prowokacje. Torreador, który w ringu tańczy tango – tak podsumował go jeden z dziennikarzy sportowych w swojej relacji. Little Mac w równej walce potrafił się jednak odnaleźć. Sam dysponował umiejętnościami i talentem, by wyrównać szale i postawić się Donowi.
Sytuacja wyglądała na opanowaną. Obaj pięściarze badali się i karcili za błędy, ale nieco więcej trafień miał po swojej stronie Mac. Musiał być jednak uważny, bo najmniejszy błąd mógł kosztować go szansę na wygraną. Wtem, niespodziewanie, kolejny prawy prosty, odrzucił głowę Flamenco na tyle mocno, że oderwał się tupecik na jego głowie. Amant oberwał nie tylko w twarz, ale i w wizerunek. Tego nie mógł wybaczyć.
Kolejne sekundy były nawałnicą ciosów, które spadły na braciszka. Nie miał szans się przed tym wybronić, choć wiele zablokował, a kilku ataków uniknął. Flamenco postawił wszystko na ten jeden, napędzany gniewem ostrzał. Wygrał tę rundę, ale Little Mac postawił się na nogi, zregenerował nieco w przerwie w narożniku, a w trzeciej odsłonie konfrontacji postawił symboliczną kropkę nad „i”. Mieliśmy w domu mistrza klasy B! TKO w trzeciej rundzie!
Wtedy jeszcze nikt w domu nie przypuszczał, że ścieżka, którą stąpa nasz mały braciszek zrobi się za moment tak bardzo kręta, krwawa i bolesna…
Punch-Out!! na Wii to kolejna odsłona zręcznościowej serii gier o boksie, która zadebiutowała w 1984 roku. Wersja na Wii przynosi unowocześnioną oprawę, ale zachowuje wszystkie elementy, które zapewniły jej popularność. Nadal jest potwornie wymagająca, a przy tym miodna i satysfakcjonująca. Zaprasza na ring prostym do opanowania systemem, ale nagradza, jeśli poświęci się czas na jego dobre oponowanie. Przy tym balansuje na krawędzi żartu, serwując wykręconych rywali, zabawne animacje i efekty ciosów. To tytuł, który warto poznać, bo zapewnia sporo rozrywki. Polecam.