Dragon Ball: Śpiąca Księżniczka z Zamku Diabła – recenzja filmu
W latach osiemdziesiątych XX wieku Dragon Ball dopiero zaczynał podbijać świat. Nim jeszcze Son Goku urósł i stanął do walki z Freezerem czy Komórczakiem (ach, polskie tłumaczenia!), przeżył wiele przygód w pierwszej serii anime. W tym czasie ukazały się też trzy produkcje pełnometrażowe poświęcone jego przygodom. Wszystkie w pewien sposób opowiadały na nowo o początkach małego wojownika. Taką alternatywną wersję wydarzeń przedstawiała również animacja Dragon Ball: Śpiąca Księżniczka z Zamku Diabła z 1986 roku. Jak wypada ten film po ponad trzydziestu pięciu latach od premiery? Zapraszam na krótką recenzję.
Mali wielcy wojownicy – Goku i Krilan
Dragon Ball: Śpiąca Księżniczka z Zamku Diabła zabiera nas w podróż do dalekiej przeszłości, gdy dopiero zaczynała się cała wielka przygoda Son Goku. Autorzy przygotowali dla nas nieco zmienioną historię spotkania młodego wojownika z Genialnym Żółwiem. W tej wersji opowieści Goku oraz Krilan trafiają na wyspę mistrza, by prosić go o szkolenie w sztukach walki. Niezbyt chętny ku temu mężczyzna rzuca im więc wyzwanie. Jeśli uratują tytułową księżniczkę i przyprowadzą ją na wyspę, ten zgodzi się ich trenować. Młodzieńcy ochoczo podejmują się wyprawy. W jej trakcie natrafiają na lokalnego przywódcę świata piekielnego, a przypadkowo zyskują szansę pokrzyżowania jego planów pogrążenia świata w wiecznym mroku.
Biorąc pod uwagę wiek animacji, wypada zrozumieć, że dzisiaj jej atutem nie jest już ani kreska, ani kolorystyka, ani efektowność. Niestety nie można też powiedzieć zbyt wielu ciepłych słów o choreografiach pojedynków. Starcia są jednostronne, bo główni bohaterowie zdecydowanie przewyższają siłą swoich przeciwników. Żadnych wymian ciosów i kombinacji, a także pompujących adrenalinę ataków specjalnych, tutaj nie uświadczymy. Warto mieć to na uwadze przed seansem, bo dla wielu osób to przecież symbol i wyznacznik Dragon Balla. Docenić wypada przynajmniej, że autorom udało się nieźle oddać w animacji siłę ciosów, które dochodzą do celu.
Śpiąca Księżniczka i prosta historia z przymrużeniem oka
W kwestii samego scenariusza również bez większych zachwytów. Film wyróżnia się humorem, choć trzeba brać poprawkę na jego specyfikę. Wiele żartów jest niewysokich lotów. Znajdziemy sporo podtekstów seksualnych, a także scen, które w zamyśle miały bawić, bo postacie w nich zachowują się żenująco. Niemniej doceniam, że w skrypcie znalazło się miejsce dla paru lepszych dialogów i ripost, jak choćby sceny Krilana opowiadającego o powodach ogolenia głowy. Fanów animacji może też drażnić sama charakterystyka wojowników. Krilan jest małym cwaniaczkiem i egoistą, Goku z kolei naiwniakiem, który nie czuje strachu w żadnej sytuacji. Nie ma tu miejsca na skomplikowane osobowości i dyskusyjne motywacje, które można różnie interpretować. Taka już specyfika Dragon Balla z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia i wypada to zrozumieć.
Śpiąca Księżniczka z Zamku Diabła niesie ze sobą spory ładunek nostalgii dla osób, które przed laty spędzały popołudnia z małym Son Goku. Nie zabrakło przemiany bohatera w wielką i siejącą zniszczenie małpę, pojawiają się w epizodycznych rolach Yamcha czy mająca rozdwojenie jaźni Lynch. To wszystko przyjemne detale, które nie wpływają jednak na całościowy odbiór filmu. A ten niestety mocno się zestarzał i dzisiaj niespecjalnie ma czym zachwycać.
Warto potraktować go jako ciekawostkę, ale nic więcej. Nie wnosi żadnych nowych faktów do historii, nie ma momentów, które zapadają w pamięć i które chciałoby się powtarzać dziesiątki razy. Odnotujmy, że to jedna z produkcji, od których pełnometrażowa seria Dragon Ballów się rozpoczęła i skupmy uwagę na lepszych, wydanych później dziełach. O nich niedługo na blogu w kolejnych recenzjach.
Moja ocena: 4/10
Na plus: Humor (choć nie dla każdego), nostalgia
Na minus: Słabe pojedynki, mało ciekawa historia
<— Zobacz poprzednią recenzję Dragon Ball: Legenda o Shenlongu
Sama Dragon Balla znam bardziej ze słyszenia, że tak to ujmę. Nie widziałam żadnego anime, choć może to się kiedyś zmieni i jakiś niewielki ułamek z tych produkcji poznam. Mam za sobą jedynie amerykańską wersję aktorską, która nie była, delikatnie mówiąc, udanym obrazem. W przypadku tego filmu zgadzam się z krytykami, którzy wystawili mu negatywne opinie.
Amerykańska wersja aktorska to jedyny film, którego postanowiłem nigdy nie oglądać i od lat trzymam się dzielnie w tym postanowieniu, choć czasami kusi zaspokoić ciekawość. Na szczęście są jeszcze animacje, gdzie można zaspokoić głód na przygody Goku i spółki. 🙂