Monster Hunter: Khezu

Fanfic Monster Hunter

W dżungli na pewien czas zapanował spokój. Śmierć Congalali wypłoszyła mniejsze goryle, a wraz z odejściem na tamten świat Yiana Kut-ku tropikalnym lasem przestał wstrząsać łatwo rozpoznawalny, drażniący skrzek. Pozbywając się obu bestii, zrehabilitowałem się nieco w oczach mieszkańców wioski, których na pewno zaniepokoiły moje wcześniejsze porażki.

Łowca vs Cephadrome

Nadal byłem jednak na cenzurowanym. Pojedyncze sukcesy przeplatałem porażkami i czułem, że każdy kolejny błąd może skłonić lokalną społeczność do rozpoczęcia poszukiwań nowego, nieco solidniejszego łowcy. Musiałem się sprężyć i szybko nadrobić braki w wyszkoleniu, by uniknąć kolejnych potknięć. A gdzie lepiej nabierać doświadczenia, jak nie na polu walki?

Cephadrome

Pierwsza okazja pojawiła się w momencie, gdy do wioski napłynęła prośba o zrobienie porządku na położonej nieco dalej na południe pustyni, na której zadomowił się agresywny Cephadrome. To mięsożerca o tyle niebezpieczny, że poruszający się pod powierzchnią piaskowych wydm i atakujący z zaskoczenia. Wyskakująca znikąd charakterystyczna płaska i szeroka paszcza, a także wzniecające tumany kurzu potężne błoniaste skrzydła, wystraszyły już niejednego wędrowca. Gdy wyruszałem do walki, spodziewałem się sporego wyzwania.

O dziwo jednak, Cephadrome okazał się bardzo przewidywalny i mało odporny na ciosy. Może to doświadczenia zebrane wcześniej w dżungli, może rosnący w oczach skill, ale przebiegłego monstra ubiłem bez większych trudności. Wystarczyło tylko cały czas pozostawać w ruchu i obserwować rozcinającą piaszczyste podłoże pionową płetwę, by pozbawić wrogie monstrum możliwości ataku. A po wynurzeniu stwora, podbiec i zaatakować długa serią w brzuch. Dałem się parokrotnie ponieść emocjom i oberwałem ogonem, ale nie było to nic tak groźnego, jak niedawne ataki Congalali.

Przeglądając pamiętniki

Gdy Cephadrome padł, w plecaku zostało jeszcze nawet parę zapasowych mega potionów i sporo paintballi. Utwierdziłem się w przekonaniu, że moja ruchliwość, dopasowana do walki dwoma krótkimi ostrzami, jest niezwykle problematyczna dla masywnych, mało zwrotnych bestii z tych okolic.

Po tym sukcesie przyjąłem kolejne dwugwiazdkowe questy od starościny, przynosząc ulgę mieszkańcom wioski i przybywającym z różnych rejonów handlarzom. Na kilka dni sytuacja się uspokoiła, a ja mogłem poświęcić się czytaniu bestiariuszy, rozwijaniu farmy oraz usprawnianiu ekwipunku.

Mój ekwipunek na tym etapie łowieckiej kariery.

Pamiętniki innych łowców otworzyły mi oczy na fakt, że otaczający świat pełen jest stworów rodem z najgorszych koszmarów. Nie ma rejonu wolnego od bestii, które przytłaczając zwykłego człowieka swoimi rozmiarami. Kwestią czasu było więc, nim w pobliżu wioski zadomowi się kolejne monstrum, korzystając z braku groźnych konkurentów. Był chłodny poranek, gdy starościna poinformowała mnie, że paru handlarzy natknęło się w okolicznych górach na Khezu.

Khezu niezwyciężony

Niewidomy wiwern o szarym umaszczeniu i długiej szyi zakończonej obrzydliwym otworem gębowym wylądował na szczycie listy celów do wyeliminowania. Brakowało mi informacji na temat przeciwnika, ale nie mogłem sobie pozwolić na zwlekanie z wyruszeniem w bój. Każda godzina zwiększała prawdopodobieństwo, że Khezu zapoluje na niczego nie spodziewających się podróżników, a być może nawet przypuści atak na obrzeża wioski.

W klasztorze mnisi wielokrotnie przypominali, że „wiedza bywa ostrzejszą bronią niż najlepszy miecz”. Podkreślali to na każdym kroku, ale dla większości uczniów była to tylko kolejna wskazówka, którą zapisuje się, zapamiętuje na czas egzaminu, a później wrzuca do worka z innymi bzdetami od pomarszczonych staruchów. Los bywa przewrotny, bo gdy zziajany wpatrywałem się w oddalonego o kilka metrów Khezu, właśnie te słowa doświadczonych mnichów dźwięczały mi w uszach.

Przerżnąłem pierwsze spotkanie z drapieżnikiem dokumentnie, nabierając się na wszystkie sztuczki wiwerna. Dałem się razić prądem, kąsać i wyprowadzać w pole, marnując kilka mega potionów, paintballi i whetstone’ów. Parokrotnie udało mi się skutecznie zaatakować, ale z reguły w euforii niepotrzebnie kontynuowałem ofensywę i za moment obrywałem bolesną kontrą, gdy potwór kucał i ładował swoje cielsko prądem. W końcu wylądowałem na noszach i trafiłem do wioskowego medyka.

Zmotywowany porażką, szybko postawiłem się na nogi. Uzupełniłem zapasy i ruszyłem na drugie spotkanie z bestią. Tym razem wypakowałem plecak większą liczbą środków leczniczych. Zdawałem sobie sprawę, że to będzie dłuższy pojedynek, a nie jakieś tam zlecenie, które wykonuje się w kwadrans. Przez pewien czas toczyłem nawet wyrównany bój, nie dając się zaskakiwać Khezu i umiejętnie szukając odpowiednich momentów na atak. Po jakimś kwadransie straciłem jednak swój ważny atut – cierpliwość.

Lody z lodem

Dopiero wtedy zacząłem dostrzegać dość poważny błąd popełniony podczas przygotowań na te łowy. Zrozumiałem znaczenie słów braci mnichów. Skojarzyłem, że próba zaszlachtowania bestii żyjącej w mroźnym środowisku za pomocą lodowych giadrome blades nie jest najlepszym pomysłem. Przez głupie niedopatrzenie, zadawałem mocno ograniczone obrażenia bestii i w gruncie rzeczy odbierałem sobie szanse na zwycięstwo w tym i tak już trudnym starciu. Musiałem się wycofać.

Khezu

Wizja walki za pomocą dwóch niezbyt mocnych, stalowych noży nie wyglądała zbyt zachęcająco.  Musiałem wyglądać na zafrasowanego, bo podczas posiłku w kuchni podszedł do mnie zaufany koci kucharz i wręczył niepozorny dokument. Polecił udać się z nim do płatnerza. W ten sposób stałem się właścicielem najdziwniejszej broni, jaką podczas swojej krótkiej kariery miałem w rękach. Na kolejne polowanie ruszyłem z wielkim widelcem i robiącym wrażenie nożem kuchennym. Duetem tak dziwnym, że mogącym przynieść sukces w trzeciej już bitwie z Khezu.

Cios za cios

Ponad czterdzieści minut zażartej walki o przetrwanie. Z jednej strony pilnujący swojego terytorium, walczący o prawo do mordowania każdej napotkanej żywej istoty wiwern. Z drugiej ja, łowca i ostatni strażnik bogu ducha winnych mieszkańców wioski. Tym razem wreszcie dobrze wyposażony, osiągnąłem znaczącą przewagę w pierwszym etapie walki. Khezu był zbyt wolny i kontratakował zbyt czytelnie, żeby móc zrobić mi krzywdę. Wkrótce okazało się, że w tych pierwszych minutach nie traktował mnie całkowicie serio.

Ewolucja wyposażyła niewidomą bestię w kilka tanich chwytów, których mógł się złapać, gdy śmierć zaczynała krążyć mu nad łbem. Nagle okazało się, że może regularnie wypuszczać ze swojej cuchnącej paszczy potężne wyładowania elektryczne, które z dużą prędkością suną po podłożu w trzech kierunkach. To nie one były jednak moim największym zmartwieniem. Kłopoty zaczęły się w momencie, gdy Khezu zaczął wykazywać się sprytem, o który nigdy bym go nie podejrzewał.

Przyjmując pierwszy atak, monstrum upewniało się, że napastnik jest blisko. Wtedy wydawało donośny ryk, który na kilka sekund ogłuszał wroga i unieruchamiał go. Mając tak przygotowany cel, wiwern ładował ciało energią i raził prądem wszystko w zasięgu metra. Mordercze combo raz po raz odbierało mi spory zapas zdrowia i zmuszało do użycia kolejnego mega potiona. Mimo to nie ustępowałem. Czułem, że nie tylko ja zbliżam się do kresu swoich sił.

Ukryty w pieczarze

Khezu uciekł do ukrytej w masywie górskim pieczary, gdzie echo bawiło się nawet dźwiękiem kropli spadającej na kamieniste podłoże. Liczył, że tam chwilę odpocznie i zregeneruje siły. Nie mogłem na to pozwolić. Stanąłem przed wejściem do jaskini i spojrzałem na zawartość plecaka. Jeden potion, jedno zioło, jedna smażona ryba i żadnej racji. Wiedziałem już, że zaczyna się ostatnia runda batalii.

Wziąłem rozbieg i naparłem na drzemiącego przy ścianie wiwerna. Pomimo wyczulonego słuchu, nie usłyszał mnie wcześniej, bo był zbyt zmęczony długą walką. Kilka kolejnych cięć zaznaczyło się na twardej skórze bestii. Ta odwróciła się i posłała w moją stronę wyładowania elektryczne. Ostatniego uniknąłem o włos, rzucając się z przewrotem. Ruszyłem z kontrą i zaatakowałem ponownie z lewej, tnąc w okolice uda.

Khezu musiał już wiedzieć, że uchodzi z niego życie, ale niewiele mógł zrobić, bo głośno pompujące krew serce zagłuszało moje kroki i wprowadzało potwora w błąd. Miotał się od ściany do ściany, szarżując i rażąc prądem pustkę. Wyczekałem na dogodny moment, podszedłem bliżej i wbiłem nóż w podbrzusze, a donośny ryk wstrząsnął sklepieniem jaskini. Khezu zwalił się z nóg, a długa szyja i głowa z łoskotem uderzyły o podłoże, krusząc lód. Zakrwawiony, z mięśniami krzyczącym z bólu, stanąłem nad zwłokami. Chyba wybrałem najtrudniejszy zawód świata.   

Monster Hunter Freedom Unite to wydana na PSP i iOS odsłona popularnego cyklu, w którym polujemy na wielkie bestie. To właśnie w niej stawiam swoje pierwsze kroki jako łowca, podejmując się kolejnych misji, ucząc na bolesnych porażkach i pracując nad stworzeniem najlepszego ekwipunku. Jesteś łowcą i też spędziłeś już godziny w świecie Monster Huntera? Podziel się wiedzą i dobrą radą w komentarzu! Jeśli podoba Ci się ten fanfic, odwiedzaj Gralingrad regularnie, a nie przegapisz kolejnych odcinków. Growe opowieści znajdziesz na profilach bloga na Facebooku, Twitterze,Instagramie i YouTube. Możesz również wspomóc stronę na Patronite.

<— Poprzedni odcinek

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.