Moja kariera w FM2016 #14: Bardzo spokojna wieś
To już nie było to. Nie byłem naiwnym trenerem sprzed lat, który wówczas wierzył w nawet najbardziej szalone projekty. Nauczony doświadczeniem z Lillehammer FK czy Chaterauroux doskonale zdawałem sobie sprawę, że świat futbolu to nie bajka z happy-endem. Ostatnie wydarzenia w Pena Sports FC pozbawiły mnie niemal całkowicie motywacji.
Co z tego, że klub walczył o awans do drugiej ligi hiszpańskiej, że dopiero co całkiem nieźle spisał się w Pucharze Króla. Kolejne zwycięstwa jakoś nie cieszyły, rekordy nowych nabytków nie napawały dumą. Atmosfera wokół zespołu była znakomita, ale ten projekt nie zdawał się w żaden sposób dobrze rokować na przyszłość. Nawet z nakręconym na zwycięstwa i wielkie przychody prezesem. To po prostu na takim zadupiu, nie bójmy się użyć tego słowa, nie mogło wypalić.
Pena Sports FC nawet zajmując miejsce w ścisłej czołówce tabeli, osiągając kolejne sukcesy i tworząc spektakularne widowiska, nie była w stanie przyciągnąć na stadion San Francisco fanów. A to wokół nich przecież kręci się cały ten piłkarski interes. Ich obecność przekłada się nie tylko na wpływy z biletów, ale zachęca też reklamodawców, którzy pompując dużą kasę w sponsoring, pozwalają inwestować w rozwój bazy szkoleniowej i nowe gwiazdy. Naturalna kolej rzeczy. W Pena Sports FC tego podstawowego elementu nie było, więc bez wiary ciągnąłem ten wózek do wielkiego finału.
Dużo bardziej zmotywowani byli moi podopieczni, którzy naprawdę dawali radę na trzecioligowych boiskach. Dla takiego Alvaro Navarro, który z przeciętnego bocznego pomocnika poprzedniego sezonu przeistoczył się w najlepszego skrzydłowego rozgrywek, tylko kolejne gole, asysty i zwycięstwa były szansą na posmakowanie wielkiej piłki w przyszłości. Podobny cel mieli niegdysiejszy juniorzy Realu Madryt i Juventusu, Alvaro Bernabeu i Bernandes Saraiva lub też młody środkowy pomocnik Geti. Dzięki nim znowu mogłem chwalić się trenerskim nosem i talentem do wyszukiwania dobrych młodych graczy.
To była wojna. O awans do wyższej ligi biło się praktycznie siedem zespołów. Każdy notował potknięcia i każdy równie szybko się po nich podnosił. My potrafiliśmy zawalić sprawę u siebie z Arandiną, by kilka dni później wyciągnąć zwycięstwo 3:2 z Pontedevedrą i zdemolować Somozas. Na szlagierową batalię Racing Santander – Pena Sports zjechała nawet telewizja, bo któraś ze stacji zdecydowała się na transmisję. Moi podopieczni nie zmarnowali tej okazji na reklamę, tworzą z faworytami spektakularne widowisko. Porażka 2:3 bolała, choć mnie mimo wszystko napawała dumą. Szkoda, że tak niewielu fanów przeżywało z nami te trudne, ale i piękne chwile.
Ostatecznie zabrakło nam bardzo niewiele. Zdołaliśmy jednak dostać się do baraży i przedłużyć jeszcze swoje nadzieje na awans do drugiej ligi hiszpańskiej. Czułem, że zbliża się koniec mojej pracy w Pena Sports, ale nie byłem jeszcze na nic zdecydowany. To właśnie baraże miały dać odpowiedź, co będzie dalej. O ile oczywiście zdołam jakoś porozumieć się z prezesem i jego towarzyszami z niekoniecznie czystym sumieniem. Na początek los rzucił nas naprzeciw Mirandes, niedawnego drugoligowca, który zamierzał szybko wrocić na zaplecze Primera Division…