Moja kariera w PES2017 #26: Zagotowany Ferrini

Finisz sezonu zbliża się wielkimi krokami. CF Madrid ma przed sobą decydujące spotkania, od których wyników zależy, czy klub doczeka się pierwszych trofeów. W takim momencie potrzebny jest spokój. Trudno jednak o takowy, gdy „gotuje się” nawet kapitan pierwszej jedenastki…

8 kwietnia

Potyczka z Evertonem była w praktyce początkiem naszego maratonu cholernie wymagających spotkań. Terminarz niestety nam nie sprzyjał w tej końcówce sezonu, w której rozstrzygnąć się miały losy trzech trofeów. Jeśli sięgnęlibyśmy po potrójną koronę, pokonując na finiszu Romę, Juventus, Lazio, Napoli i rywali z Europy, to nikt nie mógłby nam zarzucić, że osiągnęliśmy to szczęśliwie.

10 kwietnia

AS Roma w tym sezonie zawodziła swoich fanów, którzy na pewno liczyli, że transfer Dennisa Bergkampa pozwoli jej włączyć się aktywnie do walki o mistrzostwo. Holender spełniał oczekiwania, bo przewodził klasyfikacji strzelców, ale jego koledzy grali już poniżej oczekiwań, więc Giallorossi walczyli „tylko” o czołową czwórkę. Doskonale zdawałem sobie jednak sprawę, że wyjazd na Stadio Olimpico nie będzie spacerkiem.

Pierwsza połowa potwierdziła moje przypuszczenia. Byliśmy słabi w rozegraniu, ale dobrze zorganizowani w obronie, co przełożyło się na mecz walki, w którym żadna strona nie potrafi stworzyć nic pod bramką rywala. Szczęsnemu zagrozić próbował tylko strzałem z ponad 25 metrów Cozarri, a pod bramką Shovkovsky’ego zrobiło się na moment gorąco po wrzutce El Shaarawy’ego i główce Bergkampa. Obie jedenastki wyraźnie obawiały się utraty bramki, choć remis żadnej z nich nie satysfakcjonował.

Trzeba było czekać na błędy defensorów. Pierwsi popełnili je rzymianie. Najpierw kryli na radar wprowadzonego na ostatnie pół godziny Ould-Chikha, z czego nasz skrzydłowy skrzętnie skorzystał. Potem Szczęsny źle wyprowadził piłkę, stoperzy ze stolicy nie dogadali się i w sytuacji sam na sam znalazł się Dzalto. Nagle zrobiło się 2:0 dla przyjezdnych, które wydawało się kończyć widowisko. Wydawało.

Wiele już przeżyłem na stanowisku trenera CF Madrid, w tym przynajmniej kilka rollercoasterów emocji. Nigdy jednak nie spodziewałbym się, że w takim meczu, w tym momencie sezonu, kolejny zapewni mi do tej pory rzadko mylący się kapitan Ferrini. Włoski defensor najpierw nie upilnował Bergkampa po kolejnym dośrodkowaniu, a w 90 minucie spanikował, gdy Holender zaczął mu uciekać i wykosił go w polu karnym. Roma dostała jedenastkę, Ferrini czerwony kartonik, a ja ból głowy, bo straciłem dobry wynik i kapitana na kluczowe starcie z Juventusem w następnej kolejce…

Temat Ferriniego był głównym na kilku kolejnych konferencjach prasowych. Nieczęsto zdarza się, by kapitan w takich chwilach zawiódł swoich kolegów. Musiałem się nagimnastykować, by go wybronić.

15 kwietnia

Nie było sensu wystawiać Ferriniego na rewanżowe spotkanie z Evertonem. Stoper był w fatalnym stanie psychicznym po wydarzeniach sprzed kilku dni i na pewno nie nadawał się do roli plastra dla zawsze niebezpiecznego i potwornie silnego Lukaku. Poza tym, wolałem przetestować nowe ustawienie defensywy przed nadchodzącą batalią z Juventusem, która może zadecydować o losach tytułu. W obwodzie miałem Marchizzę i Wasilewskiego. Lepiej na treningach wyglądał Włoch, więc to jemu postanowiłem zaufać.

Wybór okazał się trafiony, bo defensor całkiem solidnie od pierwszych chwil krył Lukaku. Na jego barki spadł nawet większy ciężar niż przypuszczałem, bo Anglicy postanowili grać długimi piłkami na swojego napastnika, który miał je zgrywać do szybkich skrzydłowych Mirallasa i Deulofeu. Taktyka prosta, ale często bardzo skuteczna. Gdy tylko zorientowałem się, jaki jest plan szkoleniowca rywali, poleciłem Cozzariemu i bocznym pomocnikom asekurować swoich kolegów z obrony. Wolałem nie ryzykować utraty zaliczki z pierwszego spotkania. Byłem zdenerwowany, zwłaszcza, że w pierwszym kwadransie trzykrotnie genialnymi interwencjami popisał się strzegący bramki Evertonu Ospina. Doskonale znam historie wielkich zwycięstw, których ojcami byli rewelacyjnie dysponowani golkiperzy. Nie chciałem kolejnej powtórki.

Everton uparcie realizował swój plan do 66 minuty. My biliśmy głową w mur, nie mogąc znaleźć sposobu na Ospinę. 0:0 męczyło kibiców, ale chyba każdy śledzący tego dnia zmagania na Stadio America wiedział, że ktoś w końcu musi zdobyć gola. Przełamanie przyszło dzięki Cozarriemu, który po wyrzucie z autu wykorzystał odrobinę miejsca, by w swoim stylu huknąć na bramkę. Tym razem piłka naszła mu na stopę idealnie i pofrunęła błyskawicznie w okolice spojenia, nie dając szans golkiperowi. Dogrywka przestała być realną groźbą. Odetchnąłem z ulgą. Za moment mogłem już spokojnie zacząć odpływać myślami w kierunku starcia z Juventusem, bo Ould-Chikh indywidualnie wykończył kontratak i ustalił wynik dwumeczu na 3:0.

Pół godziny po ostatnim gwizdku asystent przekazał mi informację, że w finale zagramy z Realem Madryt. Ciekawe, czy media pójdą w kierunku oklepanego porównania do walki Dawida z Goliatem?

Nikt nie spodziewał się, że w półfinałach Ligi Europy będzie tak… nudno. Sevilla i Everton nie miały szans z CF Madrid i Realem.

20 kwietnia

Dwie kolejki do końca rozgrywek. W tabeli Juventus z jednym punktem przewagi nad CF Madrid. W 37. rundzie spotkań podejmujemy Starą Damę na własnym boisku. Losy tytułu były tylko i wyłącznie w naszych rękach. Pomimo sporego trenerskiego doświadczenia, zaczynałem odczuwać presję. Pusta gablota klubowa robiła swoje. Przegrany finał Pucharu Włoch i wymęczony awans do Serie A z trzeciego miejsca przed kilkoma laty ciążyły. Jeśli w tym roku nie wzniesiemy do góry choć jednego trofeum, władze stracą w końcu cierpliwość, a moje ambitne plany legną w gruzach. Wiecznie drudzy – taki tytuł raczej żadnemu klubowi piłkarskiemu chwały nie przynosi.

Starą Damę urządzał nawet remis, który zapewniał jej kontrolę nad sytuacją. Nie zakładałem jednak, że Massimiliano Allegri przyjedzie na Stadio America z nastawieniem, by zablokować nas i wywieźć punkt. Ofensywny kwartet Payet-Dybala-Higuain-Cuadrado miał wystarczająco wiele umiejętności, by wykreować coś pod naszą bramką i pozwolić myśleć turyńczykom nawet o wygranej. Najważniejsze było, by nie oddać kontroli nad sytuacją na boisku gościom. Niestety daliśmy się złapać na głupią kontrę. Stankovich zaspał w kryciu Cuadrado i zrobiło się 1:0 dla Juventusu. Ukrainiec miał swoje na sumieniu, ale wina leżała też częściowo po mojej stronie, a w zasadzie to na barkach ustawienia z indywidualnym kryciem napastników.

Potrzebowaliśmy dwóch goli, by ustawić się w pole position przed samym finiszem, a jednego trafienia, by móc w ogóle jeszcze marzyć o scudetto. Minuty płynęły, a w kwestii wyniku nic się nie zmieniało. Nawet z reguły mający dobry wpływ na obraz gry zmiennicy, tym razem nie potrafili wywołać trzęsienia ziemi. Zaczynałem powoli w myślach modlić się o przebłysk geniuszu jednego z moich boiskowych indywidualistów. W 70 minucie Hunnam znalazł się z piłką na linii pola karnego, zamarkował ucieczkę w prawo, po czym posłał płaskie podanie do środka. Zrobiła się niewielka luka, w którą posłał futbolówkę nabiegający Stieber. Węgier potwierdził szybki progres poczyniony w ostatnim czasie golem, który być może będzie na wagę mistrzostwa. O ile pokonamy Napoli, a Juventus zgubi punkty w swoim meczu…

Czy tak się stanie? Przed CF Madrid decydujące mecze sezonu – finały Coppa Italia i Ligi Europy oraz korespondencyjna rywalizacja o tytuł z Juventusem. Na ile trofeów stawiacie? Dajcie znać w komentarzach oraz na profilach Gralingradu na Facebooku/Twitterze/YouTube.

<—————— Poprzedni odcinek  Następny odcinek —————->

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.