Laser Disco Defenders #3-ost: Monoton pokonany!
Przypadkowo trafiłem do elitarnego muzycznego oddziału Laser Disco Defenders, który podjął się bohaterskiej próby uratowania wszechświata przed beztalenciem Lorda Monotone’a. Wrzucony w dzwony i posłany w bój, musiałem wykazać się refleksem i odpornością na mocne dyskotekowe brzmienia.
Dzień 15: Bielizna termoaktywna
Kolejny mały krok dla człowieka i wielki dla przyszłości muzyki. Dotarłem do trzeciego piętra fortecy Monotona. Jeszcze trochę i dopadnę tego łotra i wpakuję mu batutę tam, gdzie światło nie dochodzi. Pewnie już bym cieszył się z tego sukcesu, gdybym na wspomnianym poziomie nie trafił na pokój wypełniony tymi dziwnymi konstrukcjami, które wystrzeliwują salwy w czterech kierunkach. Ustawione koło siebie stanowią skuteczną zaporę, a osłony wyłączają im się dopiero, gdy przegrzeją systemy po wystrzale. By je pokonać muszę być więc w tańcu precyzyjny i zabójczy. To musi być mordercze tango!
Baker poinformował mnie, że potrzebuję 300 000 kredytów, by mógł dla mnie zamówić specjalny, ostateczny rodzaj obuwia, który rzekomo pomoże mi raz na zawsze pokonać Monotona. Jest nowy cel. Za radą szefa załogi zrezygnowałem na razie ze stanowiącego dodatkową obronę przed pociskami złotego łańcucha i spakowałem ze sobą wyczesane okulary. Podobno dodają mi stylu i sprawiają, że dostrzegam więcej kredytów. Mam nadzieję, że to nie jest kolejna rada w stylu tej z bielizną termoaktywną na nocny maraton z hitami Boney M. Nie wspominałem wam o tym? To dobrze, bo nie powinienem.
Dzień 18: Houston, we have…
A jednak. Zarobiłem na te buty i kupiłem je za ciężko zapracowane 300 000 kredytów. I na co mi to przyszło? Okazało się, że to egzemplarze wyposażone w dodatkowe dopalacze, nad którymi zapanować równie trudno, co nad stopami podczas hitów Britney Spears. Gdy więc wepchnęły mnie kilkukrotnie w gromadę laserowych pocisków i jeszcze ze dwie wieżyczki, po teleporcie do bazy wywaliłem je do kosza.
Dzień 20: Ra, Ra, Rasputin!
Wczoraj wieczorem mieliśmy małą integrację na statku, którą uprzyjemnił nam płynący z głośników oraz litrowej butelki Rasputin. Ależ to było szaleństwo. Po trzech godzinach wszystkie kolory wokół nabrały mocy, ciała przestały się pocić, a taneczny twister wniósł zabawę na wyższy poziom. To były pomysły z gatunku tych dobrych. Gorszym była próba dotarcia do Monotona następnego dnia. Wszyscy próbowaliśmy trzymać fason i udawać, że czujemy się dobrze, ale ledwo dotarliśmy do twierdzy fałszującego gnojka. Tam już nie było z nas co zbierać. Zapamiętać, kac nie wpływa dobrze na refleks.
Dzień 21: Monoton!
Postanowiłem dawkować sobie przyjemność i atakować twierdzę Monotona raz, góra dwa dziennie. Potem człowiek traci już świeżość, nie czuje tego rytmu i popełnia błędy. Nowa taktyka sprawdziła się znakomicie, bo dzisiaj po raz pierwszy dostałem się do dark roomu, skąpanej w mroku pieczary Monotona, gdzie na swoich gigantycznych organach wyrządza zbrodnię muzyce. Niestety dałem się onieśmielić wielkiej konstrukcji i szybko zarobiłem dwa ciosy. Próbowałem jeszcze odratować sytuację i wykorzystałem pociski znikające po kilku sekundach, by zasypać złego lorda lawiną laserów. Już widziałem piszczące fanki, gratulacje, nagrodę Grammy i uścisk dłoni prezesa Presleya, gdy dosięgnęła mnie jeszcze jakaś zagubiona salwa. I znowu obudziłem się na statku. Ale Mr. Baker wyglądał na dumnego. Chyba nawet zawilgotniały mu oczy.
Dzień 23: Do dwóch razy sztuka
Kolejną próbę dotarcia do twierdzy Monotona zakończyłem w jego twierdzy, dając się zaskoczyć jednej z wieżyczek. To był cios, niczym niska ocena jurorów w muzycznym talent show. Ratunkowy teleport przeniósł mnie z powrotem na statek. Kolejny dzień prób zakończony niepowodzeniem. Poszedłem do swojego pokoju i sięgnąłem po walkmana. Puściłem sobie na cały regulator Bee Gees i zacząłem z nimi deklamować, że jeszcze żyję. Tego potrzebowałem. Naładowany pozytywną energią, wróciłem do sali teleportacji i raz jeszcze przeniosłem się do jaskiń w pobliżu twierdzy.
To był muzyczny show-off! Z łatwością przedarłem się przez pierwsze poziomy. Dopiero koło siódmego straciłem naszyjnik, który przyjął na siebie jeden z pocisków. Z zapasem żyć zacząłem przebijać się przez twierdzę Monotona. Na nic zdały się jego pułapki i hordy pomagierów. Byłem bezlitosny i seksownie skuteczny na tym parkiecie laserowych szaleństw.
I znowu stanęliśmy naprzeciw siebie. Znowu był zaskoczony, że pomimo wzmocnienia straży, zdołałem się przedrzeć. Aktywował gigantyczne, raniące uszy organy, ale tym razem byłem lepiej przygotowany. Użyłem znikających pocisków, by zalać cały pokój, a później aktywowałem przycisk spowolnienia czasu, by móc przyjrzeć się sytuacji. To pozwoliło mi wypatrzyć nadal nieuszkodzone elementy konstrukcji organów. Przycelowałem, puściłem Monotonowi oczko i wypaliłem. Rozległ się tylko rozpaczliwy krzyk.
Dyskotekowa kula była wolna. Świat muzyki mógł znowu utonąć w disco. Misja Laser Disco Defenders została zakończona sukcesem! Nie mogliśmy uczcić tego inaczej, niż dając mini-koncert podczas Intergalaktycznego Festiwalu Muzycznego. Tłumy szalały. Po dwóch kawałkach, usunąłem się w cień. Sądziłem, że wystarczająco dyskretnie, ale Donna wszystko widziała. Uśmiechnęła się. To było nasze pożegnanie. Pora ruszać dalej. Wirtualne światy pełne przygód czekają!
Tym samym kończę opowiadanie inspirowane Laser Disco Defenders, a więc sympatyczną indie-grą, która sprawdza refleks grającego. To naprawdę przyzwoity twin-stick shooter, który zajął mi kilka wieczorów, oferując niezobowiązującą zabawę i wyzwanie. Jeśli szukacie strzelanki w klimatach disco, lepszej nie znajdziecie.
Laser Disco Defenders to wydany w 2016 roku na szereg platform twin-stick shooter, a więc zręcznościowa strzelanka, którą wyróżnia muzyczna otoczka disco. W ramach swojej przygody po wirtualnych światach sprawdziłem, jak wypada w praktyce, a swoje wrażenia spisałem w formie dostępnego na blogu opowiadania.