Serena – czy to nie jest czasem najgorsza ekranizacja książki?
Każdy z nas może bez problemu, z pamięci, wymienić po kilka przykładów fatalnych ekranizacji książek. Takich, które zmarnowały znakomity potencjał danego dzieła, upraszczając fabułę, niepotrzebnie zmieniając wątki i źle dobierając aktorów do postaci. Do mojego grona top 3 najgorszych ekranizacji książek przed kilkoma dniami wskoczyła Serena.
Normalnie nie sięgnąłbym po książkę autorstwa Rona Rasha. Pewnie tylko jakimś przypadkiem mógłbym zdecydować się na obejrzenie filmu na jej podstawie. Zachęcony przez narzeczoną dałem jednak obu szansę. Dzięki temu mogłem na własnej skórze przekonać się, co odczuwa, gdy średnio co kilka miesięcy jest świadkiem koncertowo spieprzonej ekranizacji dobrej książki. Taka właśnie jest Serena.
Na początek kilka szczegółów dla zarysowania kontekstu. Powieść Rona Rasha wyróżnia się przede wszystkim kreacją tytułowej bohaterki, która od pierwszej do ostatniej strony jest niewyobrażalną, zimną suką, stąpającą po trupach do celu, brylującą na salonach, ale równie sprawnie radzącą sobie jako współkierowniczka firmy wycinającej lasy Karoliny Północnej. Potwornie inteligentna, umiejętnie wykorzystująca swój seksapil, okręcająca sobie mężczyzn wokół palca. Nie jest jednak wolna od lęków. Gdy dowiaduje się, że nie będzie mogła mieć dzieci z ukochanym, postanawia pozbyć się kobiety, z którą jej obecny mąż wcześniej przeżył upojne chwile i spłodził potomka. Malucha też zamierza posłać do piachu. Byle tylko mieć pewność, że czasem oboje nie pokrzyżują jej planów.
W tle historii tej postaci pokazane są losy młodej dziewczyny z dzieckiem, która próbuje jakoś przetrwać, a także drwali pracujących w niespotykanie trudnych warunkach. Nic tylko czerpać wątki i stworzyć film, w którym będą zapierające dech w piersiach widoki, oscarowe kreacje i trzymająca na skraju fotela fabuła.
Takiego wała! Scenarzysta Christopher Kyle i reżyserka Susanne Bier postanowili trochę pogmerać w materiale źródłowym, by lepiej pasował do kinowego ekranu. Niektórzy w takich wypadkach tworzą filmy męczące materiał źródłowy przez kilkadziesiąt minut. Tej dwójce wyszedł koszmarek, który zabija dobrą książkę w ledwie kilka chwil. Wystarczy kwadrans, by stwierdzić, że ktoś tutaj popisowo schrzanił sprawę.
Teraz zaczynają się spojlery!
Z tak znakomicie napisanej postaci jak Serena w dziele Rona Rasha zostało w filmowej bohaterce granej przez Jennifer Lawrence… nic. Autorzy zrobili z współczesnej Lady Makbet, mrocznej i lodowatej, dziewczynę miłą, troskliwą, kochającą, a później powoli wpadającą w obłęd. Dziwi mnie to tym bardziej, że przenosząc na ekran postać z oryginału Jennifer Lawrence miała szansę znowu rozkochać w sobie krytyków i wywalczyć po kilkanaście nagród. Zamiast tego wolała jednak kolejny już raz popłakać sobie na ekranie i powykrzywiać usta z otępionym wzrokiem w ramach odgrywania „postępującego szaleństwa”.
To podstawowy grzech ekranizacji – rezygnacja z głównego atutu i charakterystycznego elementu książki. Ale niejedyny. Autorzy grzebali w materiale źródłowym dużo bardziej. Cała książka jest napisana w taki sposób, by co i rusz zaskakiwać. Wielu bohaterów ginie – w przypadkowych wypadkach podczas pracy przy wycince lub na skutek działań Sereny. Sam finał przynosi dwa nagłe zwroty akcji i pozostawia czytelnika w tak uwielbianym przez wielu nastroju zadumy. Film na skutek zmian w scenariuszu nie może przedstawić wydarzeń w podobny sposób, więc w efekcie dostarcza oklepane motywy i dające się z łatwością przewidzieć elementy (nie)zaskoczenia.
Wielokrotnie przy swoich recenzjach gier zarzucałem różnym tytułom zmarnowanie potencjału. Twórcy mają często dobre pomysły, ale nie potrafią ich wdrożyć. Świetna mechanika zostaje taką tylko na papierze. W Serenie filmowcy mieli łatwiej, bo książkę dało się naprawdę prosto przenieść na ekran w taki sposób, by ekranizacja wywoływała podobne emocje i wyróżniała się podobnymi atutami. Z niezrozumiałych powodów zrezygnowano z nich na rzecz ogłupiających i spłycających zmian, które wpłynęły na stworzenie filmu podobnego do setki innych.
Jeśli czytaliście Serenę, omijajcie produkcję filmową szerokim łukiem, bo zakrawa ona na słaby żart autorów. Jeśli obejrzeliście film i byliście nim rozczarowani, sięgnijcie po książkę. Jest o niebo lepsza, a zmienia tyle, że i wcześniejsze zmarnowane półtorej godziny przed telewizorem nic wam nie odbierze.
Ocena: 2/10 (bo zdjęcia ładne)