Red Dead Redemption – wrażenia po pierwszych godzinach

RedDeadRedemption - pierwsze wrażeniaRok temu w podobnym okresie przeżyłem szok, wkraczając w świat Darksiders. Krucjata Wojny była dla mnie pierwszym tak nowoczesnym i rozbudowanym tytułem od lat, z racji mojego uwielbienia do katowania się tytułami z ery PlayStation 2. Możecie już domyślić się, w jakim tonie utrzymany będzie tekst o pierwszych godzinach w Red Dead Redemption, które właśnie zacząłem ogrywać.

Wypaliła mi oczy, rzuciła o podłogę i skopała po żebrach. Gra Red Dead Redemption dla osoby, która długo odpoczywała od sandboxów, a z nowościami jest na bakier, to jak wejście dziecka do Disneylandu w Paryżu. Aż mam problem z wybraniem elementów, którymi powinienem zachwycać się najpierw. Niech będzie więc od początku.

Filmowość. To rzuca się w oczy w pierwszych chwilach po uruchomieniu gry. Znakomita animacja postaci, iście filmowe kadry, świetnie nagrane dialogi i interesujące postacie. Czekam na krawędzi fotela na każdą kolejną scenę przerywnikową, by znowu zachwycić się sposobem opowiadania historii przez Rockstar. A tu nawet zwykli przechodnie i losowe zdarzenia świetnie komponują się ze światem i tylko zwiększają immersję. To Dziki Zachód pełną gębą. Gęsta atmosfera wprost wylewa się z ekranu, gdy pędzimy rumakiem po piaszczystej drodze, wolnym krokiem wkraczamy do saloonu lub zatrzymujemy się nad wąwozem, by spojrzeć na bezkres otaczającego wirtualnego świata.

Red Dead Redemption jest ogromne. Sandbox z reguły tak działa, że przy pierwszym uruchomieniu i spojrzeniu na mapę świata gracz zostaje zaszokowany jego wielkością. Nie inaczej jest tutaj. Pierwsze dwie godziny to głównie wędrówki po małym obszarze Armadillo i rancza McFarlane’ów, a i tak człowiek ma wrażenie, że odbywa długie podróże. A podczas nich odkrywa zrujnowany kościół z cmentarzykiem, napotyka bandytów i zyskuje szansę na upolowanie wilka. Mały wycinek świata, a już tak wiele atrakcji.

Długo by można podziwiać świat wykreowany przez Rockstar i marnować czas tylko na bezsensowną jazdę po bezdrożach. Ale jest przecież mnóstwo rzeczy do zrobienia. John Marston ma swoją misję i musi zacząć budować reputację oraz korzystać z rewolweru. Nie byłoby sukcesu gry, gdyby zawodziła mechanika, a podstawowe czynności nie sprawiały tutaj przyjemności. Na to jednak nie ma szans, wszak mowa o produkcji jednego z najlepszych studiów tworzących gry, weteranach gatunku. Strzelanie jest więc soczyste, intuicyjne, sprawiające satysfakcję. To na wymianach ognia opiera się często „dyskusja” na Dzikim Zachodzie, więc fakt, że dają one tyle radości tylko dobrze wróży na przyszłość całej grze.

Jestem zachwycony. Rozmachem, wykonaniem, dopracowaniem drobnych elementów Red Dead Redemption. Chcę więcej, chcę tam zostać na długo i poznać lepiej Johna Marstona. Pomóc mu zostać legendą Dzikiego Zachodu. I cieszy mnie tylko, że jedną rzecz zrobiłem wcześniej. Ograłem Gun. Obawiam się, że w starciu z RDR tamten całkiem solidny sandbox w westernowych klimatach poległby z kretesem. Szkoda byłoby, bo to dobra gra. Teraz mogę zobaczyć jednak, jak wyglądałaby na nowej generacji, w lepszej, piękniejszej i bardziej rozbudowanej wersji. Kolejny raport z Armadillo już za jakiś czas. Do przeczytania.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.