Recenzja Hyperparasite na Switcha
Szalona idea stojąca za Hyperparasite wydaje się przepisem na sukces, który musi uczynić z gry wzorzec dla kolejnych rogalików. Na przeszkodzie do realizacji tego ambitnego celu staje jednak kilka elementów produkcji Troglobytes Games, które uniemożliwiają jej wspięcie się na sam szczyt reprezentowanego gatunku. Zapraszam po więcej szczegółów do recenzji Hyperparasite na Nintendo Switch.
Spróbujemy opanować świat!
Zręcznościowy rogalik z widokiem z lotu ptaka, w którym możesz pokierować kilkudziesięcioma bohaterami inspirowanymi postaciami z szeroko rozumianego świata popkultury. Tak w skrócie można zdefiniować Hyperparasite osobie, która nigdy wcześniej nie słyszała o tej produkcji. To oczywiście będzie opis bardzo uproszczony i pomijający wiele istotnych aspektów gry.
Założenia fabularne brzmią ciekawie, bo oto przejmujemy kontrolę nad inteligentnym pasożytem z kosmosu, który posiada zdolność przejmowania ciał ludzi. Jego celem jest dotarcie do prezydenta Stanów Zjednoczonych, przejęcie nad nim kontroli i wywołanie wojny, która zakończy całą cywilizację. Świadomy zagrożenia przywódca kraju ogłasza więc stan wyjątkowy i pozwala każdemu mieszkańcowi stanąć do walki. Tysiące wychodzą na ulice, by upolować najeźdźcę.
W ten oto sposób przed graczami otwiera się kusząca perspektywa owładnięcia całej gamy osobistości o różnych cechach, umiejętnościach i uzbrojeniu. To jeden z największych atutów i wyróżników Hyperparasite, bo autorzy nie hamowali swojej wyobraźni, a przy tym niejeden raz popisali się humorem. Początkowo więc nasz pasożyt może kontynuować swoją podróż ku Białemu Domowi w ciele bezdomnego walczącego wózkiem sklepowym, policjantki z rewolwerem, koszykarza czy strażaka z toporkiem.
Z czasem i postępami napotyka na swojej drodze dużo ciekawszych i potężniejszych „gospodarzy”, wyraźnie inspirowanych takimi postaciami ze świata filmu i gier, jak wilkołak, John McClane ze Szklanej pułapki, Raiden z Mortal Kombat czy Rocky Balboa. Plejada postaci, z których każda ma inne ataki i zdolności specjalne, sprawia, że rozgrywka jest świeża, a gracz dostaje dużą dowolność w kształtowaniu idealnego sposobu przechodzenia kolejnych obszarów w następujących po sobie aktach.
Element strategiczny
Odpowiednie zarządzanie ciałami jest kluczowe, bo sam pasożyt może paść trupem od pierwszego otrzymanego uderzenia, chyba, że dodamy mu kilka żyć w ramach zdobywanych ulepszeń. Te dzielą się na korzyści trzech rodzajów. Jedne zwiększają wspomnianą żywotność istoty z kosmosu, pozwalając jej ocalić skórę, kiedy podczas przeskakiwania pomiędzy ludźmi zarobi przypadkowy cios. Dwie pozostałe wpływają na możliwości ataku i walory obronne opanowywanych ciał oraz samego kosmity. To dodaje grze kolejną warstwę przyjemnego skomplikowania, umożliwiając tworzenie różnych strategii.
A planowanie kroków jest niezbędne, bo Hyperparasite nie wybacza błędów i zawiesza poprzeczkę wysoko. Tytuł został zaprojektowany w taki sposób, by kolejne powtórki były czymś normalnym i gracz odczuwał w nich naturalny progres. Ten notowany jest wraz z odkrywanymi ciałami, do których najpierw musimy się zaadaptować, zdobywając mózg pobrany od superwersji danego wroga, a później jeszcze wykupić go w sklepie-bazie, którą znajdziemy na każdej mapie.
Za dużo grindu
Sęk w tym, że wymóg grindu i mozolnego zbieractwa środków jest tutaj odrobinę zbyt męczący, a poczucie progresu za wolne. Wysoki poziom trudności, który szczególnie odczuwa się przy starciach z bossami, oznacza liczne powtórki, a te szybko robią się uciążliwe im dalej zaczynamy dochodzić podczas naszych kolejnych prób. Nie pomaga też niezbyt zachęcająca grafika i irytująca przy dłuższym kontakcie ścieżka dźwiękowa.
Po kilkunastu godzinach spędzonych z Hyperparasite jestem wręcz skłonny napisać, że to pierwsza napotkana produkcja ukryta za „skillwallem”, gdzie tona znakomitej zawartości majaczy w oddali, a gracz obija się cały czas tylko na określonej części produkcji, nie mogąc przeskoczyć wysoko zawieszonej poprzeczki.
Nie zmienia to faktu, że Hyperparasite w mniejszych dawkach sprawia mnóstwo frajdy. Jest unikalny, przygotowany z humorem, a przy tym oferujący sporo emocji podczas kolejnych pojedynków z przeważającymi siłami wroga. Momentami przy bossach wygląda to wręcz niczym strzelanki z gatunku bullet-hell! Szkoda tylko, że momentami tej siły strzałów czy ciosów nie czuć tak dobrze jak w innych podobnych produkcjach. Większa wybuchowość na pewno grze by nie zaszkodziła.
Dodam jeszcze, że tytuł działa dobrze na Nintendo Switch, choć radziłbym zaopatrzyć się w Pro Controller, bo wielogodzinna zabawa z Hyperparasite może kosztować życie zbyt intensywnie katowane Joy-Cony.
Podsumowując, mamy tu do czynienia z pomysłowym, ciekawym i trudnym rogalikiem, który cierpliwych i zdolnych wynagrodzi różnorodnością postaci i ogromem opcji pokonania napotykanych przeszkód. Jeśli jednak brakuje nam czasu lub umiejętności, magii Hyperparasite nie odkryjemy, umierając wielokrotnie w szybko nudzącym się pierwszym akcie i odinstalowując tytuł z poczuciem frustracji.
Moja lista tytułów sprawdzonych na Nintendo Switch:
Urban Flow
This War of Mine
Transcripted
Hyperparasite
Steredenn
Madness Beverage