Przygoda FIFA Street #8-ost.: Gdy kończy się fun

Lagos, Amsterdam, Rzym, Berlin. Poszło szybko i sprawnie, bo okazało się, że z Makelele i Xabim Alonso The Cobras w każdym z tych miejsc prezentowali poziom poza zasięgiem konkurencji. I to pomimo faktu, że w niektórych potyczkach francuski pomocnik występował mocno „przemęczony” po poprzedzającym wieczorze.

Brucevsky czuł się z piłką u nogi coraz lepiej i z każdym rozegranym spotkaniem oraz wygranym turniejem zyskiwał na pewności siebie, a także umiejętnościach. Z łatwością potrafił już minąć rywala w pojedynku 1 na 1 i przeprowadzić kontrę z podaniami na jeden kontakt. Czasami ponosiło go nawet za bardzo i zaczynał tauntować rywali na własnej połowie, prowokując ich do agresywnych odbiorów. Xabi Alonso upominał go, że w ten sposób tylko ryzykuje własne zdrowie, ale nie robiło to żadnego wrażenia na podbijającym świat FIFA Street zawodniku.

Z każdą kolejną imprezą szybko rósł poziom i efektywność potyczek. Na kibicach robiło to jednak niewielkie wrażenie. Większość wolała siedzieć w domach lub strefach kibica i emocjonować się fazą pucharową mistrzostw świata niż zmaganiami weteranów na betonowych boiskach. Przynajmniej nie było większej presji ze strony oglądających, a gospodarze poszczególnych turniejów nie mieli za sobą „piątego zawodnika”.

Po przylocie do Hiszpanii, The Cobras szybko zostali namierzeni przed jednego z bardziej znaczących agentów piłkarskich. Okazało się, że opiekuje się kilkoma graczami, którzy zakończyli już zawodowe kariery lub byli blisko emerytury. Szukał dla nich zajęcia i pomyślał, że wpakuje ich do składu coraz lepiej radzącej sobie ekipy na mapie FIFA Street. Brucevsky nie lubił takich cwaniaczków, ale patrząc na kompanów, musiał się przełamać. James puszczał zdecydowanie zbyt wiele goli, Makelele zbyt często bywał „wczorajszy”, a Xabi Alonso zaczynał cierpieć z powodu zbytniego obciążenia organizmu. Załatwię Wam nowych kompanów nawet na jutro, więc będziecie mogli się zgrać. Mam tutaj kilku sensownych chłopaków na Półwyspie Iberyjskim – wyjaśnił agent. No dobra, niech przyjdą na boisko treningowe przy Carrer de Ruiz de Padrón – odparł Brucevsky.

Nie wiedział kogo się spodziewać. Może jakiś szukających szczęścia gwiazdek, którzy nie wybili się ponad Segunda Division. Albo przeciętniaczków z Primera Division.

Fernando Torres.

Iker Casillas.

Frank Lampard.

Cuauhtémoc Blanco.

Zapowiada się nam nie lada sparing – rzucił Makelele, po czym ruszył w stronę Lamparda, z którym przyjaźnił się od czasu wspólnej gry w barwach Chelsea. Rywale zaczęli mocno i zaskoczyli The Cobras wysokim pressingiem. Szybko zrobiło się 2:0 dla tzw. Upgrades, jak żartobliwie nazwał ich Torres. Spore doświadczenie ekipy Brucevsky’ego zaczęło jednak procentować i powoli odzyskali rezon, korzystając przede wszystkim z bardzo ofensywnego ustawienia przeciwników. Brakowało im piłkarza o predyspozycjach defensywnych, który umiałby dobrze wyblokować atak i popisać się mierzonym wślizgiem. Makelele i Xabi Alonso cofnęli się więc głęboko na swoją połowę, a Brucevsky poszedł do ataku. Strategia podziałała, bo cofający się Lampard, Blanco czy Torres z reguły przegrywali pojedynki 1 na 1 z Brucevskym, który zaczął ładować gole obok rozpaczliwie interweniującego i coraz bardziej zirytowanego Casillasa. Przy 3:3 obie jedenastki podjęły decyzję o zakończeniu meczu remisem.

Niektórzy najwyraźniej tylko czekali na okazję, by zrezygnować z dalszej zabawy. Makelele jeszcze tego samego wieczoru poinformował Brucevsky’ego, że rozmawiał z Lampardem, który zgodził się go zastąpić. Z kolei Xabi Alonso wypadł po ćwierćfinale pucharu Barcelony, ogłaszając, że jego kolana zasługują na dłuższą przerwę i jedzie z Jamesem na wakacje do Portugalii. W półfinale Brucevsky musiał więc błyskawicznie zgrać się z Lampardem i Torresem. Łatwo nie było, bo wobec określonych predyspozycji kompanów musiał zacząć grać bardziej defensywnie i głównie czyścić przedpole. Omal nie zakończyło się to klapą, bo w półfinale było długo 2:2, nim w końcu Lampard posłał rakietę w prawy dolny róg. Finał w Katalonii rozgrywano już pod wieczór, przy urokliwie zachodzącym pomiędzy budynkami słońcu. Dopisała tym razem publika, przychodząc na show w wykonaniu niegdyś wielkich gwiazd piłki nożnej. Nie można było ich zawieść, więc obie strony zagrały na maksa.

Na maksa w przypadku składu Frings, Terry i Defoe oznaczało – twardo, szybko i mocno. Lampard i Torres musieli przypomnieć sobie lekcje odrobione jeszcze za czasów gry w Premier League i na moment zrezygnować z popisów techniki na rzecz efektywności. Brucevsky’emu największe problemy sprawiało krycie Defoe, który na dwóch metrach potrafił, dzięki ogromnej dynamice, zrobić sobie sporą przewagę, a zadanie tylko ułatwiały mu precyzyjne dogrania na stopę od kolegów. Casillas dwoił się i troił i tylko dzięki kilku paradom do przerwy utrzymało się 1:1. Drugą odsłonę dobrze zaczął Torres, pakując piłkę do bramki po dośrodkowaniu po ziemi. W szóstej minucie gry było już jednak 3:2 dla nominalnych gospodarzy – Terry załadował gola głową, a Defoe przyjął dogranie Fringsa na pięty, zrobił Torresowi sombrero i posłał szczura obok zaskoczonego golkipera. Presja rosła.

Potrzebny był przebłysk geniuszu, bo bomby z dystansu na niewiele się zdawały. Brucevsky postanowił raz jeszcze użyć popisowego numeru i po krótkiej przekładance szybko odbił futbolówkę od okalającej boisko bandy. Ta wylądowała na siódmym metrze, gdzie Torres nabiegał już na równi z Ricardo. Hiszpan mógł uderzać na siłę, licząc na cud. Zamiast tego zgrał jednak piętą do tyłu, prosto do biegnącego Lamparda, który huknął przy słupku. Złapany na wykroku bramkarz nie miał szans.

Na początku tournée Solari wielokrotnie przypominał Brucevsky’emu, że w FIFA Street najważniejsza jest technika. Musisz w to uwierzyć. Zwykłe akcje nie zaskoczą bramkarza, nie otworzą ci drogi do sukcesów – tłumaczył. Młody zawodnik z Polski przypomniał sobie o tym akurat teraz, ledwie sekundy po czternastym strzale pewnie wyłapanym przez Ricardo. Widział to już nie raz, że czasami golkiper był niczym skała, ale kruszał, jak tylko The Cobras zrobili wymianę sześciu-siedmiu podań i przeplatali je rozmaitymi sztuczkami. Takie akcje nazywało się Gamebreakerami. Takiej akcji potrzebowali teraz, by wygrać w Katalonii.

Taunt, przekładanka i kółeczko z piłką na własnej połowie. Potem podanie dołem, podanie górą i szybkie zgranie głową. Przyjęcie i odegranie piętą. Siateczka między nogami Fringsa. Torres wychodzi sam na sam i uderza przy prawym słupku. Ricardo wyjmował to w tym meczu już nie raz. Teraz był bezradny. 3:2.

The Cobras znowu wygrali, po trudnym i wyczerpującym boju. Brucevsky jednak nie czuł tej euforii co wcześniej. Spowszedniało mu to. Jakby nagle ktoś pozbawił Rule the Street całej magii. Może to efekt powtarzalności zmagań, może niewielkie zainteresowanie fanów, którzy żyli mundialem w Rosji? Bez nich brakowało atmosfery, a ta potrafiła w trudnych momentach kamuflować braki.

Następnym przystankiem, ostatnim w tournée, był Londyn. Przed wylotem Brucevsky spotkał się jeszcze z kadrą The Cobras, by obgadać kilka tematów. Nie zamierzał ukrywać, że jest już zmęczony prowadzonym od kilku tygodni trybem życia. Ciągłe podróże, wybory i zmiany. Casillas i Torres przyjęli jego wątpliwości z aprobatą. No jasne, jest wam to na rękę, bo zostaniecie w ojczyźnie – skomentował wkurzony Lampard – ja jadę do Anglii.

– Sam? – zapytał Brucevsky

– A mam inne wyjście?

Brucevsky czuł, że powinien jechać i zrewanżować się kompanowi za mecze, w których to on poświęcił dla niego czas. Miał już jednak dość FIFA Street i marzył o przerwie. Nie chciał jednak zostawić kompana na lodzie. Wstępnie dogadał się z Nestą, który miał czekać na kompanów w Londynie.

– Skontaktuję was – zadeklarował.

– Nie musisz tego robić, ale dzięki – odparł były gracz Chelsea.

Brucevsky zaczynał od zera w FIFA Street. Był amatorem, który ledwo potrafił kilka razy podbić piłkę. W ciągu kilku tygodni osiągnął poziom lepszy od tego reprezentowanego obecnie przez wielu byłych reprezentantów Brazylii. Był szybszy, sprawniejszy, a jednocześnie wcale niewiele gorszy technicznie. Może to było też przyczyną kryzysu, który go dopadł. Nie mógł dalej się rozwijać. Szczyt osiągnął w połowie Rule the Street. Później mógł tylko wymieniać skład The Cobras. Na boisku jednak wszyscy byli do siebie tak bliźniaczo podobni, że czasami sam zastanawiał się, dlaczego w ogóle musiał niektórym podziękować.

We wtorek pojechał na lotnisko, by pożegnać Lamparda, podziękować mu za wspólną grę i przeprosić za nagłą zmianę decyzji. Nie było to może przyjacielskie pożegnanie, ale Frank zachował się profesjonalnie. Po powrocie do domu napisał do Torresa. Okazało się, że w piątek wieczorem spotykają się na piłkę. Pokopać, tak po prostu. I chyba tylko tak będzie teraz wyglądać świat FIFA Street dla Brucevsky’ego.

Tym odcinkiem kończę cykl Przygoda FIFA Street, w którym w formie opowiadania relacjonowałem Wam swoje poczynania w grze. Dałem produkcji z 2005 roku szansę i okazała się źródłem rozrywki na wiele godzin, choć trzeba mieć świadomość, że to tytuł mający swoje ograniczenia i słabości. Może za jakiś czas wrócę do uniwersum ulicznego futbolu, wszak wyszły jeszcze trzy części serii. Na razie jednak, po mundialu i tej przygodzie na PS2, robię sobie mały piłkarski detoks. Dzięki za uwagę i czas poświęcony na lekturę. Dajcie znać, co Wam się najbardziej podobało, a co byście zmienili. A tymczasem zapraszam do opowiadania Red Steel, na podstawie wydanego na Wii FPS-a.

Zaglądaj regularnie do Gralingradu, by nie przegapić nowych tekstów! Obserwuj też profile Gralingradu na Facebooku/Twitterze/YouTube, by nie minąć innych ciekawych treści i dołączyć do jedynej takiej społeczności! A jeśli podobają Ci się moje opowiadania i kariery – możesz też wesprzeć mnie na Patronite.

<—- Poprzedni odcinek 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.