Nigdy nie byłeś w polskim więzieniu – recenzja „Sztuki kradzieży”
Nigdy nie byłeś w polskim więzieniu – to jedno z pierwszych zdań wypowiedzianych w filmie Sztuka kradzieży przez Kurta Russella. Postać grana przez doskonale znanego hollywoodzkiego aktora wypowiada je w drodze do swojej celi w zakładzie karnym we Wronkach. Czy tak zaczynający się film może być słaby?
Na Sztukę kradzieży trafiłem przypadkowo i muszę przyznać, że wcześniej niemal w ogóle o niej nie słyszałem. To dla mnie o tyle dziwne, że cała początkowa akcja filmu rozgrywa się właśnie w Polsce, w Warszawie i wspomnianych Wronkach, więc w rodzimych mediach raczej podjęto by ten temat. Szybki research dał mi jednak odpowiedź, dlaczego jakoś nikt nie emocjonował się faktem, że kolejny film zza oceanu powstaje w Polsce. Bo nie powstawał. Choć scenariusz mówi o Warszawie i Wronkach to sceny kręcono w Bukareszcie i Budapeszcie. Co zresztą zauważy już po kilku sekundach każdy mieszkaniec stolicy, bo ani ulice nie są znajome, ani taksówki podobne, ani metro swojskie. Nawet polskie zdania nie brzmią zbyt wiarygodnie.
Pomijając już temat „występu” Polski w filmie z Kurtem Russellem, jak wypada ta produkcja o zemście złodzieja na przebiegłym bracie, który zdradził go i wsadził za kratki? Typowo dla takich filmów. Fani Ocean’s Eleven i podobnych mu kryminalnych intryg z licznymi zwrotami akcji znajdą tutaj trochę rozrywki, choć wszystko od początku do końca robi wrażenie zrobionego na przeciętnym poziomie. Tempo jest w długich momentach ślamazarne, aktorstwo nie powala, sama intryga też aż tak przewrotna się nie okazuje. Trzeba jednak przyznać, że w końcówce odkrycie wszystkich kart potrafi zaskoczyć widza. Mnie w każdym razie scenarzystom udało się wyprowadzić w pole, ale akurat ja jestem wdzięcznym tematem do takich zagrywek dla filmowców. Sporymi fragmentami produkcja schodzi też z poważnych torów, dodając do całej historii dużo humoru. Wychodzi z tego nawet nie najgorsza komedia kryminalna, dobra alternatywa dla osób zmęczonych durnymi produkcjami humorystycznymi z Hollywood.
Najjaśniejszy punkt filmu? Rola Terence’a Wintera, który zagrał zmuszonego do współpracy przez Interpol byłego kryminalisty, Samuela Wintera. Jego relacja z agentem Bickiem, granym przez Jasona Jonesa, jest źródłem wielu genialnych dialogów i gagów, dla których tak naprawdę warto przede wszystkim Sztukę kradzieży obejrzeć. Gdyby nie oni byłby to przeciętny film, któremu w wolnej chwili, z braku lepszych alternatyw, można poświęcić półtorej godziny. A tak jest nawet trochę ponad ten poziom.