Moja kariera w FM 2016 #51: Monstrum z Sankt-Petersburga
Piłkarze Zenita, wychodząc na Stade Chariety, wyglądali jak psychopaci. Każdy z nich przypominał kipiącego żądzą rewanżu mężczyznę, który za moment miał brutalnie zrewanżować się na nieznajomemu za zdradę żony, odmowę kredytu, zwolnienie z pracy i wszystkie inne zaznane wcześniej krzywdy. Zapraszam na 51. odcinek mojej kariery w FM 2016, w którym prowadzę drużynę przeciwko monstrum z Sankt-Petersburga.
Nie wiem, co trener Rosjan powiedział im w szatni, ale to była najbardziej zmotywowana paka, jaką widziałem w swojej trenerskiej karierze. Po pięciu minutach Paris FC przegrywało z tym wypuszczonym na wolność monstrum 0:3. Defensywa znowu wyglądała, jak zagubione owieczki wypuszczone na drogę, pomiędzy którymi śmigały szybko pędzące pojazdy w strojach Zenita. Zanosiło się na krwawą masakrę, przy której nawet niedawny blamaż z Marsylią nie wyglądał bardzo źle.
Nie zdążyłem nawet w żaden sposób zareagować na pierwsze wydarzenia w Paryżu. Trzy gole gości padły w odstępie kilkudziesięciu sekund i nie było czasu wprowadzić jakiekolwiek korekty w formacji. Potem, ledwie minutę po golu na 0:3, Khaloua potężnie sieknął w długi róg, wytrącając na moment Rosjan z amoku. Pojawiła się dla nas szansa. PFC wyglądało jakby niespecjalnie przejęło się widniejącym na tablicy wynikiem. Piłkarze grali swoje, nawet bez żadnych moich pokrzykiwań. Minęło kilka minut i Muratović strzelił na 2:3, a potem stan rywalizacji wyrównał Willian Jose. Przyjezdni byli w szoku, a ich trener miotał się w szale złości.
Ta opowieść zaczynała się od nowa. Najszybciej w sytuacji odnalazł się Max Romero z Sankt-Petersburga, choć jego techniczny strzał przy lewym słupku z dwudziestu kilku metrów nazwałbym bardzo fartownym. Znowu spadaliśmy do pozycji goniącego, który próbuje dopaść swoją ofiarę, nim ta zniknie gdzieś w leśnych zaroślach. Potrzebny był co najmniej jeden mierzony strzał. Jeden przebłysk geniuszu któregoś z obecnych na murawie graczy. W końcu gol padł, po uderzeniu z prawej nogi Williana Jose, którym tym meczem powrócił do świata coś znaczących w futbolu po okresie zatrważającej przeciętności. W idealnym momencie Willian, w idealnym – rzuciłem pod nosem, kiwając z uznaniem głową.
4:4 pozwalało nam utrzymać przewagę nad konkurentami w grupie Ligi Mistrzów, zwłaszcza przy remisie Porto z Bayernem. Dla mnie jednak nie ten uratowany punkt się liczył, a kolejny sygnał o słabości naszej defensywy. To już był puzon walący salwę w samo ucho, nie dało się tego dłużej lekceważyć. Postanowiłem z asystentem pod koniec obecnego cyklu treningowego porzucić nasz realizowany do tej pory plan i skupić się na szlifowaniu przez kilka tygodni gry w defensywie.
Robiłem to z ciężkim sercem, bo graliśmy naprawdę efektownie, ale te hokejowe wyniki nie robiły dobrze mojemu trenerskiemu CV. Nim jednak wprowadzone zmiany przełożą się realnie na grę PFC może minąć trochę czasu. Trochę obawiałem się więc kolejnych spotkań. Na szczęście z Lille było już lepiej i straciliśmy tylko jednego gola, remisując 1:1. Na ile był to wynik słabości w ofensywie rywali, a na ile naszego progresu – o tym miałem przekonać się na dniach, m.in. w kluczowych bataliach z Bayernem i Porto.
Czy nagła zmiana w treningach w takim momencie sezonu nie zaszkodzi Paris FC? Nie przegap nowego odcinka mojej kariery w FM 2016 – obserwuj profile Gralingradu na Facebooku/Twitterze/YouTube.