Moja kariera w FM 2016 #128: Kalendarzowy runmageddon
Cztery mecze w siedem dni. Trzy kolejne wyjazdy. Sytuacja wyglądała na taką, z którą miałby problem poradzić sobie topowy klub Europy, o rozbudowanej kadrze i przygotowanym zapleczu. Co dopiero, nieśmiało stawiające swoje kroki w elicie Paris FC.
They came and walked alone
Maraton, a może klubowy runmageddon, rozpoczynała batalia z Liverpoolem na Stade Chariety. Pierwsza połowa meczu zakończyła się bramkowym remisem. Diaw otworzył wynik w 25 minucie, pewnie zyskując co najmniej kilka punktów w oczach polującego na niego od miesięcy trenera Tottenhamu. Cooke wyrównał nim na zegarze upłynął kwadrans. Nie ustępowaliśmy przyjezdnym z Anglii, potwierdzając, że łatwo nie oddamy miejsca w drugim finale Ligi Europy z rzędu. Obrońca tytułu nie miał prawa złożyć broni przed 180 minutą tej rywalizacji.
Piłkarze w szatni wyglądali na zmotywowanych, pałających chęcią udowodnienia rywalom, że o wyniku nie decydują przypinane im przez dziennikarzy i skautów wartości. Z optymizmem patrzyłem na tak nastawionych, wychodzących z szatni podopiecznych. Po zmianie stron PFC jednak zgasło. Za wyjątkiem dwojącego się i trojącego w ataku Khaloui, wszyscy popadli w dziwne odrętwienie. Zrobili się zbyt wolni, za mało przewidujący i ekstrawaganccy, by oprzeć się sile przeciwników. Barbosa wykorzystał to dwukrotnie, dając Liverpoolowi cenne zwycięstwo 3:1.
Dwie twarze Diawa: Caen i PSG
Szanse na finał zmalały do minimum. Mistrzostwo kraju było mżonką, o której myśleć mogli tylko w swoich snach na jawie najwięksi optymiści związani z Paris FC. Puchar Ligi straciliśmy na rzecz Monaco. Z romantycznej wizji zamknięcia sezonu z czterema nowymi pucharami w gablocie, został tylko ten kawałek poświęcony Pucharowi Francji.
Solidnie prezentujące się na krajowym podwórku Caen, świadome skomplikowanego kalendarza PFC, próbowało wykorzystać swoją szansę. Zabrakło jednak jakości, by przekuć te momenty przewagi na coś więcej. Diaw wszedł na drugie czterdzieści pięć minut i po kilkudziesięciu sekundach zasalutował przy narożniku, meldując wykonanie zadania. Jego gol wystarczył, by zdobyć trzy punkty.
To było już trafienie numer 35 napastnika w 47 meczu, który rozegrał w ostatnich miesiącach. Cudowna, niespotykana do tej pory na Stade Chariety passa, która musiała przykuwać uwagę gigantów i selekcjonera kadry Trójkolorowych. Zastanawiałem się, jak wielu z nich zdaje sobie sprawę, że na tym obrazie napastnika utalentowanego, ambitnego i niemal kompletnego jest jedna duża rysa. Psychika. Nie lubi wyzwanie, nie lubi meczów o dużą stawkę, nie lubi, gdy ciężar odpowiedzialności i oczekiwania milionów lądują mu na barkach.
Z Caen mógł więc świętować, ale gdy moment później wybiegł na Parc de Princes z zadaniem powtórzenia wyczynu z Paris Saint-Germain, zgasł. Utknął gdzieś pomiędzy środkowymi obrońcami, miotając się w bezsilnym poszukiwaniu miejsca i choć jednej strzeleckiej okazji. Koledzy z tyłu robili co mogli, by w tym czasie zatrzymać napędzane rykiem tłumu gwiazdy PSG.
Przyglądałem się temu wszystkiemu z linii bocznej ze świadomością, że to bitwa z góry przegrana. Może w innych okolicznościach bylibyśmy w stanie coś ugrać, ale nie teraz. Nie ze zszywaną w bólach wyjściową jedenastką, z tych najmniej zmęczonych po pierwszych dwóch meczach maratonu. Nie w momencie, gdy PSG może na własnym boisku przypieczętować mistrzowski tytuł w starciu z nielubianym lokalnym rywalem.
Balde Keita w 62 minucie dał zwycięstwo gospodarzom, wykorzystując błąd Juana Beniteza. Były gracz PSG długo opierał się presji, ale w końcu popełnił błąd. Ludzki błąd, którego nikt już nie naprawił, nim było za późno.
Papierowe tarcze i miecze
Angielscy dziennikarze prężyli dumnie pierś, wypisując ogromne możliwości kadry Liverpoolu i przepowiadając gładkie zwycięstwo The Reds nad przybyszami z Francji. Lubiłem takie zagrywki pismaków, bo motywowały mój skład, odwalając trudną robotę. PFC wyszło na Anfield Road bez strachu, z wolą walki o upragniony awans pomimo niekorzystnego wyniku pierwszego meczu.
Niestety to były papierowe tarcze i miecze, które nie mogły wyrządzić krzywdy rywalom. Gospodarze nabrali w ostatnim czasie rozpędu, zgrali się i zespoili we wspólnym celu, stając klubem, z którym nikt nie chce rywalizować. Gabriel Barbosa był wszędzie i zdawało się, że czyta kompanom w myślach, wybiegając perfekcyjnie do wszystkich zagranych mu piłek. Otworzył wynik. Poprawił drugim. Wprawił fanów w ekstazę hat-trickiem. Balić z wściekłością kropnął z dystansu w 50 minucie, dając upust narastającej z bezsilności wściekłości. Gdy sędzia odgwizdał po raz ostatni, piłkarze runęli na kolana, zwieszajac nisko głowy. 1:5 nie przynosiło chluby obrońcy tytułu. Paris FC zostało zmiecione z powierzchni Ziemi na Wyspach Brytyjskich.
Nie przegap nowego epizodu – obserwuj profile Gralingradu na Facebooku/Twitterze/YouTube, by nie minąć kolejnych materiałów! A jeśli podobają Ci się moje opowiadania i kariery – możesz też wesprzeć mnie na Patronite.