Moja kariera w PES2017 #48: Wspominki z sezonów
Około półtora roku trwała moja przygoda z trybem Master League w PES 2017. Jak za dawnych lat, rzuciłem się w wir zmagań, budując swój wymarzony zespół pod nazwą CF Madrid. W ramach 48. odcinku kariery wspominam poszczególne sezony rywalizacji.
Sezon 1
Mówią, że najnowsze odsłony Pro Evolution Soccer są dużo łatwiejszych od tych wydawanych przed laty na PS1 i PS2. Jakoś jednak nie potrafiłem znaleźć na to potwierdzenia w swoim pierwszym sezonie prowadzenia CF Madrid. Nawet lata zdobytych doświadczeń nie wystarczyły, by z początkowej zgrai kopaczy zbudować choćby przyzwoity skład. Fundamenty pod konstrukcję zostały jednak wylane. Do składu dołączyli zawodnicy, od których później już do końca kariery zaczynałem ustalanie składu, a więc środkowy obrońca Ferrini, pomocnicy Cozzari i Halilović oraz skrzydłowy Ould-Chikh. Na wiosnę na Stadio America grywał też wypożyczony z Leicester City Bartosz Kapustka. Szału nie zrobił, ale pomógł drużynie wygramolić się z dna tabeli i zakończyć rozgrywki na tyle przyzwoicie, na ile było to możliwe po początkowej serii porażek.
Sezon 2
Włączył się „typowy Brucevsky”, więc letnie okienko transferowe wykorzystałem pracowicie, ale o znaczących wzmocnieniach nie mogło być mowy. Za grosze wyłowiłem chociażby Dzalto czy Eggesteina, ale z ich ledwo ponad 70 OVR trudno było aspirować do sukcesów. W swoim stylu budowałem więc kadrę na zdolnych młodzikach, mając nadzieję, że w przyszłości wystrzelą i zapewnią klubowi trofea. Inna sprawa, że ściągnięcie takiego Hoiletta (72OVR i bez perspektyw na rozwój) było trochę symbolem ówczesnej desperacji. Brak środków i renomy nie pozwalał na wiele więcej.
Mimo tych słabości, a także powracających problemów ze skutecznością, moja ekipa zanotowała spory progres. W Serie B zaczęliśmy sprawiać rywalom kłopoty i nawet nieźle punktować, a w Pucharze Włoch daliśmy wycisk słabej Ternanie, by dopiero później odpaść z za mocną Genoą. Ostatecznie, fundując kibicom niezły thriller, doczłapaliśmy się do baraży, gdzie czekały na nas Cesena i Bari. Scenariusza nikt nie przewidział. Wywalczyliśmy niespodziewanie awans, a bohaterami zostali piłkarze, którzy wcześniej zawodzili, jak Eggestein i Hoillett. Ciekawostką był zwłaszcza ten pierwszy, bo zaczął strzelać w idealnym momencie i dopiero po tym, jak zgodziłem się na jego półroczne wypożyczenie do Lugo.
Sezon 3
Wizja rywalizacji z utytułowanymi klubami z Italii paraliżowała, tym bardziej, że CF Madrid nadal nie mógł szaleć na rynku transferowym. Musiałem działać rozsądnie, uzupełnić kilka braków i modlić się, że te dwa lata nauki i rozwoju moich młodzików wystarczyły, by zebrali oni teraz odpowiednią liczbę punktów w pierwszej lidze. Wśród nowych nabytków pojawił się Hunnam – sporo sobie obiecywałem po wysokim i dobrze grającym w powietrzu napastniku. Kto by pomyślał, że na jego skuteczność będę musiał czekać aż do ostatniego sezonu kariery? Tym bardziej, że przywitał się z fanami w najlepszym możliwym stylu, strzelając zwycięskiego gola w pierwszym starciu z Juventusem.
CF Madrid szybko zadomowił się w Serie A, wprawiając niektórych obserwatorów ligi w zakłopotanie. Nie tylko na ligowych boiskach solidnie punktowaliśmy, ale zafundowaliśmy sobie też świetną przygodę w Coppa Italia, eliminując m.in. Milan i Inter. Ostatecznie zatrzymaliśmy się na Torino, które pokonało nas w półfinałowym dwumeczu 2:1. Przeważyło doświadczenie, które przydało się w najbardziej stresujących momentach i pozwoliło właśnie Bykom dostać się do upragnionego finału. Trwało też konstruowanie mojej ekipy marzeń, której jednym z nowych elementów stał się zimą Pulisić. Pożegnałem też jednego z ostatnich graczy z początkowej drużyny, Arcasa, którego zastąpiłem wyłowionym z bezrobocia Rogiem. Postęp był widoczny gołym okiem, wszak zaczęliśmy ściągać graczy z około 80 OVR.
Przez moment CF Madrid miał nawet w zasięgu awans do europejskich pucharów, co byłoby wyczynem ponad plany. Znacznie przyspieszyłoby też budowę klubu, który ma dominować w Europie, bo miałbym więcej szans na ogrywanie młodych talentów i dostałbym dodatkowy zastrzyk gotówki. Niestety zawiodła ofensywa, bolączka mojego zespołu w tych pierwszych latach. Po dwóch bezbramkowych remisach z Udinese i Sampdorią zakończyliśmy zmagania o jedno miejsce za nisko, by dostać prawo występu w Lidze Europy.
Sezon 4
Nie potrafiłem zrezygnować z młodych talentów ze swojego składu, co w efekcie doprowadziło do tego, że nie szalałem też na rynku transferowym. Wolałem inwestować w piłkarzy w domyśle wielkich, jak 16-letni Kerżakow i pracować z Hunnamem, Stieberem czy Rotanem nad poprawą umiejętności. Kibice, dziennikarze, a nawet członkowie zarządu zaczynali coraz mniej mi ufać, ale uciszyli ich sami zawodnicy, którzy kolejny sezon zaczęli z przytupem.
Pomimo niezłego startu trudno było jednak wierzyć, że to już teraz CF Madrid włączy się do walki o Scudetto. Szans na pierwszy puchar w gablocie upatrywałem więc w Coppa Italia, gdzie m.in. znowu szybko wylosowaliśmy Genoę. Tym razem do rozstrzygnięcia sprawy awansu potrzebne były rzuty karne, pierwsze i jedyne w mojej karierze. To nie był koniec wielkich spotkań w pucharze, bo już w następnej rundzie mój skład pokazał jaja, odrabiając dwa gole straty z Lazio i zapewniając sobie w dogrywce miejsce w najlepszej ósemce. Później poszło już z górki – Romę rozgromiliśmy 5:2 w dwumeczu, Sampdorię łatwo 2:0, by w finale znowu spotkać się z Torino. I znów Byki pokonały dzielnego torreadora. Porażka 1:2 bolała tym bardziej, że chimeryczna postawa w lidze, a zwłaszcza jesienny kryzys oznaczał, że CF Madrid musiał znowu drżeć o miejsce w europejskich pucharach. W trudnych chwilach nie ułatwiałem sobie zadania, sprzedając solidnego Marco Roga za rekordowe 22,5 miliona euro. Ściągnięty za darmo Balde Keita niespecjalnie nadawał się do łatania takiej dziury.
Na szczęście, pomimo aż siedemnastu remisów i najgorszej ofensywy z całej pierwszej dziesiątki Serie A, zapewniliśmy sobie siódme miejsce i prawo występu w Lidze Europy. Można powiedzieć, że zakradliśmy się do rozgrywek międzynarodowych.
Sezon 5
Wiele cennych lekcji odebrałem w czwartym sezonie, a w piątym zacząłem przekuwać doświadczenia na swoją korzyść. Zainwestowałem trochę więcej pieniędzy w sensownych zawodników, z Marcinem Wasilewskim na czele, na którego poszło 30 milionów euro. Wszystko po to, by nie tylko szybciej i sprawniej zapewnić sobie awans do europejskich pucharów w Serie A, ale też by solidnie wypaść w Pucharze Włoch i Europa League.
Okazało się, że dzięki poczynionym przez podopiecznych postępom, mogłem wreszcie realnie planować walkę o najwyższe cele i pierwsze trofea do klubowej gabloty.
Kibice najwięcej obiecywali sobie po krajowym pucharze, w którym już dwukrotnie byliśmy o krok od napisania pięknej historii. W obu przypadkach marzenia zniszczyła jedenastka Torino. Teraz omal nie wypadliśmy na pierwszej przeszkodzie. Dopiero dzięki golom na wyjeździe wyeliminowaliśmy dużo słabszą na papierze Pescarę. Potem wcale nie fundowaliśmy fanom mniejszych stresów. Z Napoli czy Sassuolo wygrywaliśmy po zaciętych potyczkach, w których obie strony strzelały co najmniej po golu. Z Interem w półfinale miało być inaczej, ale oczywiście też straciliśmy gola w samej końcówce na własnym boisku i wygraliśmy tylko 2:1, co oznaczało kolejny rewanż bez faworyta do awansu. Na San Siro podołaliśmy wyzwaniu, remisując 1:1. Bałem się finału z Lazio po takich występach. Bałem się kolejnej porażki na ostatniej prostej. Biancocelesti jednak wyszli na murawę podobnie spięci i w efekcie po bezbarwnej pierwszej połowie, w drugiej dali się łatwo oszukać i polegli z kretesem aż 0:3.
W Lidze Europy początkowo plan zakładał nazbieranie doświadczeń. Nie widziałem CF Madrid w gronie faworytów, a początek zmagań grupowych, z wymęczonym remisiem ze Sportingiem i mało przekonującymi zwycięstwami nad Rapidem Wiedeń i Heerenveen tylko utwierdzał mnie w tym ostrożnym podejściu. Potem jednak, z każdym kolejnym meczem, moi podopieczni zaczęli coraz bardziej wierzyć w swoje szanse i grać na większym luzie. Grupę wygrali z łatwością. Potem bez większych kłopotów odprawili Athletic Bilbao i zmietli mające w tym sezonie z nami gigantyczne kłopoty Napoli. Kolejne spotkanie z Heernveen zakończyło się spektakularnym pogromem i aż 8:1 w dwumeczu. Trudniej zrobiło się dopiero od półfinału. Everton postawił twarde warunki, ale zagrał zbyt bojaźliwie, by ze swoich atutów skorzystać. Wyglądało tak, jakby Anglicy spasowali w tym kluczowym rozdaniu. I wreszcie w finale pojawił się Real Madryt z Garethem Bale’em i Cristiano Ronaldo. Żaden ekspert nie dawał nam większych szans. Sam obawiałem się, że moi dużo mniej doświadczeni gracze dadzą się łatwo złapać na pułapki zastawione przez cwanych Hiszpanów. 90 minut walki dwóch ofensywnie nastawionych ekip zakończyło się bez gola. Nie tego oczekiwali kibice. Dla mnie w tym momencie liczył się już jednak nie styl, a sam fakt zwycięstwa w rozgrywkach. Dlatego długo zastanawiałem się nad najlepszymi zmianami i ostatecznie na nich zbudowałem wywalczone w dogrywce zwycięstwo 1:0.
Do pełni szczęścia zabrakło tylko scudetto, które przegraliśmy o jeden punkt z Juventusem. Trzynaście remisów miało decydujące znaczenie. Ten najważniejszy podział punktów zanotowaliśmy na samym finiszu, nie potrafiąc pokonać właśnie Starej Damy. 1:1 bolało jednak mniej niż te remisy z Sampdorią i Udinese sprzed kilkunastu miesięcy, które wtedy pozbawiły nas w ogóle miejsc w europejskich pucharach. Wiedziałem, że piąty sezon i tak zagraliśmy na piątkę, zachwycając i zbierając cenne lekcje. W zdobycie potrójnej korony, tej prawdziwej, bo z Ligą Mistrzów, zamierzałem wcelować w szóstym sezonie prowadzenia klubu w Master League.
Sezon 6
Dokonałem kilku niewielkich korekt w kadrze, bo skład miałem sprawdzony w bojach i doskonale się uzupełniający. Mocna wyjściowa jedenastka, do tego solidni rezerwowi, który rozumieli swoje miejsce w zespole i nie psuli atmosfery narzekaniem na niewielką liczbę minut spędzonych na boisku.
Papierkiem lakmusowym, który miał pokazać aktualne możliwości CF Madrid, miały być rzekomo dwa mecze o SuperPuchary. W tym o prymat w Italii ograliśmy Juventus, w tym europejskim nie daliśmy rady dowodzonemu przez Lewandowskiego Atletico. Idealny scenariusz dla mnie, bo mogłem z jednej strony podbudować piłkarzy przed kolejnym sezonem, a z drugiej pokazać im, że nadal muszą ciężko pracować, by zrealizować założone cele.
Ten sezon doskonale pamiętacie z niedawno publikowanych odcinków mojej kariery w PES 2017, więc nie będę go wspominać tak szczegółowo, zwłaszcza, że dobrze znacie finał tej opowieści. Dzisiaj patrząc wstecz na początek tego szóstego roku pracy na Stadio America mogę powiedzieć, że na pewno dużo nam dało to początkowo uznawane za pechowe losowanie grupy Ligi Mistrzów. Barcelona, Arsenal i Celtic miały nam pokazać miejsce w szeregu, a tymczasem rozbudziły nadzieje, że naprawdę możemy już wskoczyć na tron najlepszej ekipy Starego Kontynentu. Przewrotnie, najbliżej sprowadzenia nas na ziemię był w Champions League rozczarowujący na krajowym podwórku Milan. Ależ mieliśmy wtedy szczęście, rzutem na taśmę eliminując Rossonerich.
Przez całą karierę grałem na prawie najwyższym poziomie trudności, który oferował mi optymalną zabawę. Poprzeczka wisiała odpowiednio wysoko, a jednocześnie wkurzające skrypty atakowały stosunkowo rzadko. Przygodę zakończyłem w idealnym momencie, gdy CF Madrid zaczynał już coraz mocniej dominować nad rywalami, zwłaszcza w ofensywie, gdzie szybkością i techniką błyszczeli Dzalto, Balde Keita czy Ould-Chikh. Może nie dorobiłem się superskutecznego snajpera, który co sezon ładuje po dwadzieścia siedem bramek, ale ze swoich napastników i tak jestem zadowolony. Ale o kadrze i transferach opowiem w następnym, już ostatnim odcinku mojej kariery w PES 2017.
Obserwuj profile Gralingradu na Facebooku/Twitterze/YouTube, a jeśli podobają Ci się moje relacje, wesprzyj mnie na Patronite.