Moja kariera w FM 2016 #4: Guillermo Zawodowiec
Po kilku tygodniach miałem już doskonałe rozeznanie w rzeczywistości piłkarskiej trzeciej ligi hiszpańskiej. Pustawe stadiony, liczne młode talenty na boiskach i szybko rosnące długi większości rywalizujących klubów. Pena Sports całkiem udanie wystartowało, notując dwa cenne zwycięstwa i utrzymując się w gdzieś w okolicach środka tabeli. Moja pierwsza przygoda z Pucharem Hiszpanii zakończyła się błyskawicznie, co w sumie przyjąłem z ulgą.
Pracodawcom na nim nie zależało, a ja wolałem oszczędzać siły zawodników na ligę. Tradycyjnie miałem problemy z kilkoma piłkarzami, co już wielokrotnie w swojej karierze przerabiałem. Tym razem chodziło o przedłużenie kontaktów dwóch najlepszych pomocników, Benata Alemana i Samuela Cardo. Obaj zjawili się w biurze, by ogłosić, że po sezonie odchodzą, bo Pena Sports jest za małym i słabym klubem dla ich ambicji. W zasadzie to mówił tylko ten pierwszy, drugi za to cicho przytakiwał. Po spotkaniu wiedziałem już kogo będę musiał najpierw zaczął łamać. Cholera, już nawet zacząłem myśleć jak moi pracodawcy…
Bramkarz Guillermo Munariz po kilku tygodniach wrócił do zdrowia. Długiego okresu przerwy od futbolu nie zmarnował, nie tylko rehabilitując uszkodzoną rękę, ale też obmyślając plan zemsty na swoim nowym konkurencie, Richiem Pazie. Nie minęło wiele dni, nim właśnie mój nowy nabytek dostał zagadkowej kontuzji na jednym z treningów. W Pena Sports FC nawet zawodnikom udzielała się gangsterska atmosfera wokół zespołu.
Na szczęście dwaj pozostali bramkarze prezentowali nie najgorszy poziom, więc nie musiałem nerwowo wypatrywać powrotu młodego podopiecznego. Wyczekiwałem za to na powrót formy swojej jedenastki, która po udanym starcie zupełnie się pogubiła i śrubowała serię meczów bez zwycięstwa. Remisy i porażki szybko spychały klub w rejon strefy spadkowej, a mnie w objęcia śmierci. Tak sobie w każdym razie to wyobrażałem, czekając tylko na kolejne wezwanie do biura prezesa. W końcu telefon zadzwonił i samochód z Arturo podjechał pod dom.
To była dziwna rozmowa. Chyba najdziwniejsza, jaką przeprowadziłem w swojej niekrótkiej już przecież karierze trenerskiej. Prezes zupełnie nie wyglądał na przygnębionego sytuacją klubu. Uśmiechał się tylko ironicznie i wbijał co rusz szpilę, dopytując o postępy moich zawodników. Nie ma lekko, co Brucevsky? – pytał – ale taka już jest Hiszpania, gościnna tylko dla turystów. Po wyjściu z gabinetu wiedziałem już jedno, to nie jest zwykły klub, a moi pracodawcy nie traktują całego przedsięwzięcia śmiertelnie poważnie. Może Pena Sports to tylko przykrywka dla ich mniej legalnych interesów? Narzędzie do prania brudnych pieniędzy? Czy kibice i zawodnicy zdają sobie z tego sprawę? Nowe nabytki, które ściągnąłem tego lata może jeszcze się w tym wszystkim nie połapały.
Z nowych zawodników miałem pociechę, ale głównie na treningach. Wszyscy przykładali się do pracy i czynili regularnie spore postępy, pozwalając mi optymistycznie patrzeć w przyszłość. W ligowych bojach było już jednak dużo gorzej, więc dość szybko w kierunku nowych, a częściowo też i moim zaczęły latać wyzwiska i oszczerstwa wściekłych fanów. Trudno im było się dziwić, skoro drużyna śrubowała fatalną serię i pikowała w dół w tabeli. Musiałem ratować sytuację. Zrezygnowałem z nowatorskiego ustawienia i zmieniłem formację na bardziej klasyczną, robiąc też spory porządek w obronie. Zmniejszyłem liczbę poleceń indywidualnych dla obrońców i uprościłem taktykę. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo Pena Sports szybko zaczęła znowu grać. Trzeba było nadrabiać stracone wcześniej punkty. Jak jednak to robić, gdy brak w kadrze regularnego napastnika?