Moja kariera w FM 2016 #27: Pozdrowienia od Strasbourga
Edwin Zelazny chce grać – rzucił w moją stronę rezerwowy bramkarz, nie mogą pohamować dłużej gniewu, który narastał w nim od początku trudnej rozmowy. W końcu nie wytrzymał i pod wpływem emocji zaczął sam siebie opisywać w trzeciej osobie. Na mojej twarzy zagościła konsternacja, która trochę uspokoiła golkipera. Na kontynuowanie dyskusji nie było jednak szans.
Zelazny trafił na listę transferową Paris FC. Spełniłem jego życzenie, zupełnie przy tym nie rozumiejąc jego roszczeniowego podejścia. Może rzeczywiście grał niewiele, ale był słabszy od Thebaux. Wkrótce jednak mogło się to zmienić, bo jego konkurent wyraźnie planował wyjechać ze stolicy Francji i na nic zdawały się roztaczane przed nim wizje walki o europejskie puchary w kontekście trzech najbliższych latach, czy perspektywa sporej podwyżki po awansie. Zelazny mógł wskoczyć na jego miejsce i zostać podstawowym bramkarzem beniaminka, który próbuje podbić Ligue 1. Wolał jednak odejść. Może czuł, że mu nie zaufam i postawię na jakiś nowy nabytek?
Transferów jednak na razie nie planowałem. Wykupiłem wypożyczone gwiazdy, podpisałem trzy umowy z zawodnikami, którym w czerwcu skończą się kontrakty i na tym na razie kończyłem swoje działania na rynku. Teraz trzeba było cierpliwie poczekać do lata, po drodze starając się jeszcze o kilka niespodzianek, które podbiją reputację i zachęcą lepszych grajków.
Mistrzostwo Ligue 2 było coraz bliżej, co nawet mnie odrobinę zaskoczyło. US Orleans mogło skupić się tylko na rywalizacji w lidze, a mimo to gubiło punkty częściej od nas. Wypożyczony z Lyonu Cornet coraz rzadziej zaskakiwał przeciwników i tym samym nasz rywal tracił swój główny atut. Tak musiało się to jednak skończyć. W końcu bowiem snajper trafił na celownik trenerów zespołów rywali, którzy polecili go podwajać, mocniej kryć, czasami niezbyt ładnie faulować. Ja takiego kłopotu nie miałem, bo nawet po wyłączeniu z gry Khaloui, mogłem liczyć na Ndongalę po drugiej stronie, nabierającego pewności siebie Vadę czy starych lisów pola karnego, Fauvergue i Petropoulosa. Wszystkich ich przeciwnicy nie byli w stanie zatrzymać.
Do wymarzonego zakończenia debiutanckiego sezonu w Paryżu brakowało mi tylko mistrzostwa Ligue 2 i finału Pucharu Francji. Oba cele były na wyciągnięcie ręki – od pierwszego dzieliło nas może sześć punktów, od drugiego trzecioligowy RC Strasbourg. Choć z reguły staram się być realistą, to tutaj nie mogłem nie patrzeć w przyszłość optymistycznie. Pozwoliłem sobie stracić czujność. Nie tylko zresztą ja, wszyscy w klubie daliśmy się uśpić Strasbourgowi. A choć na papierze był to przeciwnik słabszy to motywacji, by wygrać jeszcze jeden mecz w pucharze mu nie brakowało. Bezpośrednie starcie dwóch rewelacji rozgrywek zakończyło się więc bez rozstrzygnięcia. 0:0 na tablicy wyników zapowiadało rzuty karne. Loterię, rzut monetą, festiwal nerwów i zmorę klubowych bohaterów. Tym razem szczęście uśmiechało się do przeciwników. To oni strzelali lepiej i to oni biegali właśnie przed moimi oczami po murawie, z rękami wzniesionymi w geście triumfu i okrzykami radości. Tak blisko – rzuciłem w myślach, gdy tymczasem gdzieś w Polsce ktoś po raz kolejny ktoś odtworzył hit Rafała Brzozowskiego…
Kiepsko, co? Jeśli chcesz mnie pocieszyć po tej wpadce w pucharze, polub Gralingrad na Facebooku, śledź go na Twitterze lub subskrybuj na YouTube. Dzięki!