Jak Hitman okazał się lepszy od Jamesa Bonda
Tak się złożyło, że w ostatni weekend miałem okazję obejrzeć dwa podobne do siebie filmy. Doszło więc do bezpośredniej konfrontacji dwóch zbliżonych tematycznie tytułów. W jednym narożniku znalazł się najnowszy film o przygodach Jamesa Bonda, Spectre. W drugim zewsząd krytykowana adaptacja popularnej gry, Hitman: Agent 47. Ta walka nie wyszła na korzyść 007.
Hitman: Agent 47 to, według opinii, które można znaleźć w internecie, film chaotyczny, zrealizowany słabo i do tego bez jakiegokolwiek poszanowania dla materiału źródłowego. Obrywa mu się, bo z gry o działającym po cichu płatnym zabójcy zrobił akcyjniaka, typowo hollywoodzką strzelankę, w której fabuła stanowi tylko marny pretekst do kolejnych efektownych pościgów, strzelanin i wybuchów. Czy jednak równie dobrze nie mógłbym w tym miejscu zacząć opisywać Spectre? Mam wrażenie, że tak.
Nowa odsłona przygód 007 miała trudniej, przyznaję, bo przed ekranem telewizora zasiadałem z dużo większymi oczekiwaniami. Nie przypuszczałem jednak, że po tak solidnym Skyfall, który nadał powagi całej serii i postaci superszpiega, twórcy zrobią kilkadziesiąt kroków w tył i przygotują zwyczajnie mierny film akcji. Jeśli Hitmana można czepiać się za bezsensowne sceny i dziury w scenariuszu, to co powiedzieć o Spectre, w której nawet dobrego tempa nie udało się filmowcom zachować, potencjał postaci za to perfekcyjnie zmarnować, a sekwencje akcji pozbawić jakiejkolwiek spektakularności.
Fakt, że Hitmana i Spectre obejrzałem w niewielkim odstępie czasu sprawia, że mogę je konkretne porównywać. Fani Agenta 47 mają prawo narzekać, że produkcja Aleksandra Bacha ma niewiele wspólnego z oryginałem, ale trudno zaprzeczyć, że potrafi też stworzyć wizerunek naprawdę wzbudzającego respekt głównego bohatera, sprytnie puszcza oczko do graczy co jakiś czas, a także potrafi przyjemnie bawić jako proste kino na piątkowy wieczór. Spectre nawet tego nie robi. Bonda od pewnego czasu twórcy starają się uczłowieczyć, ale mam wrażenie, że zrobiono już w tej kwestii nawet za dużo, bo nijak nie imponuje on i nie wygląda na człowieka, który przecież zrealizował dziesiątki trudnych misji i uratował ludzkość przynajmniej kilka razy.
Jeszcze na przełomie XX i XXI wieku widzowie zaczęli narzekać, że grany wówczas przez Pierce’a Brosnana szpieg zaczyna być kreskówkowy. W Spectre nie wypada jednak wcale lepiej, bo jest po prostu nijaki. Na domiar złego nie ma już ani klimatu, który był obecny w Casino Royale, ani tej momentami zabawnej, ale też często wywołującej opad szczęki spektakularności, którą miały dawne części cyklu. Umówmy się, spotkania Bonda z Ernstem Stavro Blofeldem i związane z nimi akcje są typowe, odtwarzane już bodajże setki razy w różnych filmach. Przebieg starcia nie zaskakuje, jego zakończenie jest oklepane i przewidywalne. Nie tak miało wyglądać ponowne zderzenie 007 ze swoim dawnym wrogiem.
Mogę więc to podsumować tylko na jeden sposób. Zdecydowanie bardziej wolę obejrzeć wyrazistą, ale prosto napisaną postać Agenta 47 w Hitmanie niż Jamesa Bonda ze Spectre. Ta próba stworzenia ambitnego kina z prostego konceptu nie wypaliła.